tyle jeszcze

Pojechałem do Królewskiego Miasta odetchnąć (sic!) świeżym powietrzem. Od czasu do czasu potrzebuję dwóch – trzech dni na oderwanie się codzienności. Zauważyłem, że dłuższe urlopy mnie męczą. Zwłaszcza te, w czasie których nic się nie dzieje. Pomyślałem więc, że zbyt długi pobyt poza domem przy tak niepewnej pogodzie nic dobrego w moje życie nie wniesie. Nie pozwoli odpocząć, a może nawet i zmęczy. Zbyt cenię sobie wolne dni, by je tak, po prostu marnować.
Reset szybko minął. Jednak spacer nad Wisłą, dwa spotkania i rozmowy, i długie senne popołudnie spędzone w łóżku skutecznie oderwały mnie od spraw codziennych. Wracałem do domu lżejszy i z wyraźnie wypisaną na twarzy pogodą ducha.

Od tamtych chwil minęło już kilka dni. Chodzę do pracy. Jednej i drugiej. Zdążyłem też poprowadzić rekolekcje Adwentowe w pobliskiej parafii.
Odsuwając zieloną roletę wyglądam prze okno. Już trzeci dzień ciężkie chmury wiszą nad miastem. Śnieg topnieje, na podwórku pełno wody. W spokoju czekam na to, co ma nadejść i dziwię się sobie, że wciąż tyle we mnie nadziei.

umykająca codzienność

Pojechałem do miasta oddać do naprawy zegarek. Pasek się zerwał i wyczerpała się bateria. Chyba przyzwyczaiłem się do życia z poczuciem czasu. Pewnie dlatego, że ciągle za czymś gonię. Mało jest chwil, kiedy świadomość umykającej codzienności przestaje mieć dla mnie jakiekolwiek znaczenie. Czasami tylko, kiedy gdzieś wyjadę, np. na urlop potrafię cieszyć się tym, co mnie otacza bez ukradkowego spoglądania na zegarek.
Kiedyś znajoma zapytała: W klasztorze to czas pewnie się zatrzymał?
Odpowiedziałem: Za murami klasztoru czas zatrzymuje się tylko… czasami!

kościół nasz obolały

W kwestii uszczelniania okien wszystko się wyjaśniło. Pogoda, póki co, dopisuje, więc postanowiliśmy dłużej nie zwlekać z naprawą. Historia miała jednak swój początek jakiś czas temu…

Pewnego dnia, siedząc w kaplicy poczułem jak coś kapie mi na głowę. Wyrwany z modlitewnego zamyślenia spojrzałem do góry. Padający od jakiegoś już czasu deszcz spływał po wewnętrznej stronie kopuły nad kaplicą. Przypatrując się uważnie zobaczyłem, że woda przecieka przez metalowe framugi okien.
– Kościół nasz obolały! – Westchnąłem. – W domu ciągle rozmawiamy o remontach, ale nasze rozmowy sprowadzają się jedynie do pobożnych życzeń. Od kapituły do kapituły. Od złożenia jednego wniosku o dotacje unijne do drugiego. Pobożne życzenia jednak klasztoru nie odrestaurują. Co więcej! Dzięki nim zapewne sami też się nie zmienimy na lepsze…
Kilka dni później, podczas przechadzki po dachu postanowiliśmy dokonać ekspertyzy pokrycia kaplicy. Analiza danych, zebranych podczas rzutu fachowego spojrzenia pokazała, że stan techniczny okien zamontowanych w wieży nad kopułą jest, co najmniej opłakany. Po pierwsze są nieszczelne, przez co ucieka ciepło i kiedy pada deszcz do środka leje się woda, a po drugie ich metalowe framugi nie przylegają do ściany tworząc w ten sposób szpary, w które można włożyć dłoń. Pianka montażowa, na której były osadzone po prostu już zmurszała i praktycznie w całości nadaje się do wymiany.
Cóż, żeby zapewnić sobie spokój podczas porannych modlitw i medytacji z werwą zabraliśmy się do roboty. Pobiegłem do sklepu kupić specjalną piankę odporną na warunki atmosferyczne i kilka tub równie odpornego silikonu, natomiast Samuel dla bezpieczeństwa zamontował na wieży poręczówkę do asekuracji. Oczyszczone miejsca dokładnie wypełniliśmy chemikatem. Nadmiar pianki usunęliśmy specjalnym nożykiem, po czym wszystko dla dodatkowej ochrony zaklajstrowali silikonem. Skuteczność pracy będzie jednak można sprawdzić dopiero podczas jesiennej słoty. Po skończonej robocie zebraliśmy puste tuby, noże, rękawice, sprzęt asekuracyjny i zjechaliśmy po linie na dach klasztoru.
Siedząc na kominie wentylacyjnym spoglądaliśmy w dal. Pomimo głębokiego października czułem jak słońce grzeje mi plecy. Było cicho i spokojnie. Bezchmurne błękitne niebo rozlewało się nad połyskującymi w słońcu kolorowymi dachami domów. Spojrzałem na stojący na wzgórzu zamek. Musiałem zmrużyć oczy. Promienie słoneczne biły mi prosto w twarz. Jak dobrze czuć na sobie ich ciepło – pomyślałem.
Cudowność chwili sprawiła, że zapomnieliśmy o kaplicy, kopule, nieszczelnych oknach, oberwanych gzymsach i apokaliptycznych wizjach grożącej nam katastrofy budowlanej, które jak złe sny prześladowały przełożonego. W tej chwili było to już nieistotne, odległe, zapomniane… W tej chwili byliśmy jak dwa koty wygrzewające się na słońcu.

tak jak

Urlop minął. Właściwie to nawet nie wiem kiedy. Zawsze tak jest, gdy wyjeżdżam gdzieś bez ściślej określonego celu. Zresztą, chyba czas ku temu nie był najlepszy. Postanowiłem odwiedzić rodzinę i znajomych. Z tego czasu dwa dni spędziłem w samochodzie. Na szczęście było słonecznie i niezbyt zimno. Teraz jednak pogoda nieco się popsuła. Jest pochmurno i delikatnie popaduje deszcz.
Po powrocie, siedząc na tarasie terapeutycznej filiałki pomyślałem sobie, że wiosna i lato przeleciały w oka mgnieniu, niemalże jak miniony urlop. Patrzyliśmy z Piotrem na ogród. Na staw, zbrązowiałe liście klombów i na mocno ogołocone już gałęzie drzew. Zdumiewające, jak w przyrodzie wszystko się zmienia! Dokładnie tak samo jak w życiu.