dwa koty

– Czy naprawdę macie zamiar nocować na tym parkingu? Jesteście nienormalni!
Spojrzałem na zdziwioną twarz młodej osoby wychylającej się przez okno z samochodu.
– Chyba tak. Innego wyjścia nie ma. – Rzuciłem z uśmiechem wyciągając z wora puchowy śpiwór, który dwa lata temu uratował mi życie podczas nocy spędzonej na kilkunastostopniowym mrozie pod zachodnią ścianą Osterwy w Słowackich Tatrach. – Poza tym, przecież wcale nie jest aż tak zimno!
– Nieważne, i tak jesteście nienormalni! Zresztą, powodzenia!
– Dzięki! Tymczasem! – Pomachałem ręką na pożegnanie i obaj energicznie zajęliśmy się przygotowywaniem miejsca na nocleg. Rzeczywiście aż tak zimno nie było, jednak stanie bez ruchu powodowało, że rześki chłód wieczoru szybko wdzierał się pod ubranie, niemalże pod skórę.

Tak, jesteśmy nienormalni. Młoda osoba z przestronnej i ciepłej limuzyny miała rację. Z pewnością można było wszystko zorganizować zupełnie inaczej. Noc spędzić np. w… hotelu? Albo lepiej w schronisku lub jakimś pensjonacie? Pewnie tak. Tyle tyko, że spontaniczność i szybkość podejmowania decyzji zawsze stoi w poprzek zdrowego rozsądku i racjonalnego planowania, na które po prostu nie było już czasu. Ledwo wysiedliśmy z auta a na zegarku stuknęła 22.00. Poza tym w okolicy nie było żadnych pensjonatów i hoteli, a na dojście do schroniska w Moku zwyczajnie nie mieliśmy teraz siły…

Parking był niewielki, tuż przy drodze wijącej się serpentyną w kierunku Łysej Polany i Palenicy Białczańskiej. Pusty, jak zwykle przy końcu sezonu i po zmroku. Spojrzałem na niebo. Usłane gwiazdami i czarne jak smoła, albo jak dwunasta w nocy, wisiało nad nami niczym namiot, który Ktoś już rozbił nam nad głowami. Pomyślałem, że to znak i że Bóg jest wielki. Z pewnością więc tej nocy i w jutrzejszym dniu nic złego spotkać nas nie może.

– Mam auto! – Krzyknąłem do mojego partnera zajmując wygodne miejsce na stanowisku asekuracyjnym. Wybrałem wolną linę i po kilku chwilach obaj staliśmy na szczycie. Pomimo późnego października pogoda była nadzwyczaj dobra. Wspinaliśmy się północno-zachodnią ścianą, w cieniu, więc przyjemnie było po dotyku chłodnej skały poczuć teraz ciepło słonecznych promieni. W dole, kilkaset metrów poniżej, Morskie Oko i Czarny Staw migotały tysiącami słonecznych refleksów jakby były posypane brokatem.
– Nie potrzeba nic więcej… – Powiedziałem chyba bardziej do siebie, niż do kogokolwiek.
Cudowność chwili sprawiła, że świat zatrzymał się w miejscu. Wszystko, co zostało w dole było teraz nieistotne, odległe, zapomniane. W tej chwili, siedząc na szczycie Mnicha byliśmy jak dwa koty wygrzewające się na słońcu. I czuliśmy się wolni, nadzwyczaj wolni…

odwracanie uwagi

Siedząc przed namiotem w milczeniu spoglądałem na wyrastające przede mną jak mur postrzępione skalne turnie. Widok zapierał w piersiach dech. Zachłyśnięty krajobrazem i spokojem porannej chwili pomyślałem o rzeczach, które powoli przestawały mieć znaczenie. Praca, codzienne obowiązki, nieustannie odkładane i wciąż niezałatwione sprawy…
Pora była wczesna. Zdjąłem okulary, żeby zmazać z ciężkich jeszcze powiek ostatki snu. Płomień gazowej kuchenki frywolnie tańczył pod dnem kawiarki. Uśmiechnąłem się do niego łobuzersko. Już na samą myśl spełnienia kubka gorącej kawy czułem jak wzbierają we mnie pierwsze oznaki ekscytacji. Na przebudzenie, na dobry dzień, na życie!

Nie każdy jednak urlop pachnie podnieceniem i świeżością. Są przecież urlopy (a było ich kilka w moim życiu) byle jakie. Jałowe i bezpłodne, nudne i puste. Takie, których się nie pragnie i nie oczekuje. W ogóle się ich mieć nie chce! Bo czas jest nieodpowiedni, albo niedyspozycja jakaś, albo… po prosu od samego początku nic się nie składa. Taki czas urlopowy w konsekwencji zawsze będzie zmarnowany i w dodatku strasznie męczący. A tu przecież wracać trzeba do codziennych obowiązków. Do pracy, do zadań specjalnych, do wspólnoty braterskiej, od której chciało się na czas jakiś uwolnić. Jednym słowem: lipa!

Szczęście, że w tym roku udało mi się zrealizować to, co zamierzyłem. Może nie w stu procentach, ale udało. I to jest najważniejsze. Wyjeżdżam z domu zazwyczaj po to, by odwrócić uwagę od spraw codziennych. Przestać nimi żyć, przestać o nich myśleć, udać, że nie są ważne, a przynajmniej nie teraz, zapomnieć… A wszystko po to, żeby sił starczyło na strawienie tego, co na tacy przyniesie codzienność po powrocie. I tak jest też tym razem. Zastanawiam się tylko jak długo jeszcze na tym zapale pojadę?

zapomniana inicjatywa

Jeden otwór, drugi, trzeci, kolejny…

Stojąc na drabinie zręcznie wierciłem dziury w wysokim na kilka metrów dębowym panelu. Przyjemna robota. – Pomyślałem. – Gdyby jednak upał był nieco mniejszy zadowolenie z pracy na pewno byłoby bardziej odczuwalne. Słońce paliło niemiłosiernie. Na domiar złego jeszcze ta zapierająca dech w piersiach duchota! Nie było żadnego, nawet najmniejszego, podmuchu wiatru. Rozebrany do pasa, podtrzymując drabinę, Andrzej co chwila ocierał ręką pot z czoła. Zresztą, ja też miałem wrażenie, że za moment w pocie czoła spłynę z wysokości na ziemię.

Od rana, na podwórku, montowaliśmy ściankę wspinaczkową. Andrzej w ogrodzie zbudował z bali domek. Taki dla dzieci, z tarasem, zjeżdżalnią wprost do piaskownicy i drabiną zamiast schodów. Jedną ze ścian domku, wznoszącą się kawałek ponad dach, był ów mocny dębowy panel, do którego właśnie wkręcaliśmy wspinaczkowe chwyty.

– Zapomniana inicjatywa! – Szczerząc zęby śmiałem się do niego łobuzersko, ponieważ akcesoria potrzebne do budowy ścianki przeleżały w jego piwnicy prawie dwa lata.

– Najważniejsze jednak, że w końcu odkurzona. – Dorzuciłem. – Każda sprawa przecież musi mieć swój finał. Wyjazd na urlop, rozpoczęte studia, sprawa sądowa, miłość pierwsza, wreszcie życie – Twoje i moje.

– Zwłaszcza życie… – Spoglądając na mnie, po chwili milczenia powiedział z zadumą.

Zszedłem z drabiny. Wiercenie się skończyło. Zabraliśmy się więc za wkręcanie chwytów pokrytych sporą warstwą kurzu…

deszczowo i wietrznie

Pogoda zachęca jedynie do siedzenia w domu. Pracować też się nie chce. Nie lubię takich momentów. Mam sporo zajęć, a jednocześnie do każdego z nich trudno mi się zmobilizować. Przychodzi jednak świadomość, że jak sobie odpuszczę, to wszystko się rozjedzie. A tego bym przecież nie chciał.

Wczoraj zadzwonił do mnie stary znajomy ze śląska z propozycją wyjazdu wspinaczkowego. Ucieszyłem się, ale jednocześnie przyszła mi refleksja, że do tego stopnia wkręciłem się w nasze podwórkowe sprawy, że zaniedbałem to, co przecież bardzo lubię. Co więcej, tak się złożyło, że na ostatnich zajęciach terapeutycznych, które prowadzę w Hostelu, rozmawialiśmy na temat naszych pasji i zainteresowań, zaniedbywanych zresztą.

Myśl na dziś: trzeba wziąć się w garść, nie zwracać uwagi na pogodę i zniechęcenie tylko robić swoje!