ad mortem

Stałem na cmentarzu wspominając niedawną śmierć kolegi, tragiczną, jak każda zresztą. Zimno wdzierało się przez ubranie pod skórę niczym woda podczas obfitych opadów przez nieszczelne okno do mojej klasztornej celi. Zwyczajny grób zawalony mnóstwem przemarzniętych kwiatów, krzyż i wypisana na tabliczce metryka…
Pomyślałem, że każda śmierć o którą się ocieram skalpuje mnie z resztek iluzji, której wciąż kurczowo się trzymam. Jakby chciała wbrew mnie, wbrew wszystkiemu co w życiu brałem za dobrą monetę i przekonanie, że powinno trwać przynajmniej wiecznie – po raz kolejny pokazać, że naprawdę przyszło tylko na chwilę. Ludzie, uczucia, spojrzenia, wydają się takie ulotne. A ja zawsze chciałem, żeby trwały jak najdłużej. Tymczasem pojawiały się i znikały, przychodziły i odchodziły. Ciągle trudno mi zrozumieć, że szczęście nie jest stanem constans, końcowym spełnieniem, definitywnym określeniem, ostatecznym rozwiązaniem. Jakoś nie mogę pozbyć się tej przeklętej naiwności i iluzji, które w konsekwencji zawsze doprowadzają mnie do rozpaczy. Bo już nadchodzi koniec czegoś, co jeszcze na dobre się nie zaczęło.
Teraz było identycznie, jak za każdym razem. Uśmiercona rozpaczą przyjaźń. Pomyślałem o bólu, cierpieniu i udręce jakie musiał przeżywać wcześniej i o tym, że to one doprowadziły do tego, co się stało potem. Jasna cholera! Było mi przykro, czułem się oszukany i miałem wrażenie, że wszystkie niewypowiedziane słowa łamią mi się w gardle. Chciałem, żeby cała złość i smutek jakie w sobie nosiłem zamarzły we mnie na zawsze w to mroźne popołudnie, nad tym grobem. Żeby przestało boleć i żeby przyszedł spokój. Nic takiego jednak się nie stało. Poczułem tylko pieczenie na twarzy. To spływająca łza zamarzała na policzku…

do you remember?

Następnego dnia znów byłem w podróży. Jadąc autem w pewnym momencie przyłapałem się na tym, że zamiast patrzeć na drogę bez przerwy wlepiałem wzrok w skrywające się za lasem pomarańczowe słońce. Czułem, że mani mnie sobą, zachęca, prowokuje. Jednak pozwalałem mu na to. Zresztą, tak naprawdę chciałem by mnie prowokowało. Patrzyłem jak chowa swój przedwieczorny blask za konarami wysokich drzew, a potem pokazuje go w całej pełni na otwartej przestrzeni łąk i pól.
– Boże, jakie to cudowne!
Wpatrując się w nie poczułem jak z uśpionych pokładów pamięci zaczęły powracać do mnie dawno zapomniane wspomnienia.
Powróciła jesień sprzed lat, ubrana w sukienkę z żółtobrązowych liści, strzępy rozmów prowadzonych do białego świtu i zapach listów (a może to były włosy?) upajających zmysły różą i jaśminem. Na moment przybyli nawet malowani święci rzucający ukradkowe spojrzenia spod tafli pociemniałego werniksu. Pamiętam, że uśmiechałem się do nich żartując, że może kiedyś i mnie ktoś tak namaluje. Zobaczyłem również łzy na twarzy spływające strugami po policzkach. Próbowałem sobie przypomnieć, co mówiły, co oznaczały. Szczęście, zachwyt? A może zwyczajnie, wyrażały tylko ludzki smutek i tęsknotę?
Zakręciło mi się w głowie. Mocniej więc chwyciłem rękoma kierownicę samochodu.
Powracając do zmysłów zastanowiło mnie skąd tyle wszystkiego dziś we mnie? Próbowałem poukładać w głowie minione wydarzenia.
Wieczór w kawiarni, środowe przedpołudnie spędzone na poważnych refleksjach o życiu i stara piosenka, której powtarzająca się jak refren fraza bębniła mi w uszach: czy pamiętasz?
– Tak, pamiętam! Wszystko dobrze pamiętam. – Odpowiedziałem w końcu. Bardziej jednak sobie samemu, niż komukolwiek.
Nacisnąłem mocniej pedał gazu, wrzuciłem kolejny bieg i pomknąłem dalej drogą przez malownicze wzgórza. Drogą do domu.

Dziś, kiedy to piszę, na głowę dodatkowo napływa fala przygnębienia i smutku. Wielokrotnie przejeżdżałem przez Smoleńsk. Od zjazdu z autostrady na Moskwę do Katynia jest zaledwie kilkanaście kilometrów… Na tej trasie również, kilka lat temu, zginął w wypadku mój przyjaciel. Śmierć, tragedię i ból może uspokoić jedynie świadomość miłosierdzia. Szczególnie dzisiaj.