drogi nasze codziennie wiodą do Emaus

Drogi nasze codziennie wiodą do Emaus… Odgrzebałem stary poetyk M.J. Kononowicza. Natchnął mnie. Pewnie przez trwającą Paschę i przez opisane w Ewangelii spotkanie wędrujących uczniów ze Zmartwychwstałym. Siedząc w kościele na wieczornym różańcu myślałem o własnej drodze do Emaus, o tej mojej wędrówce przez lata życia zakonnego. Wypełnionej zachwytem, egzaltacją i radością płynącą z doświadczenia żywego Kościoła, jednocześnie jednak pełnej smutku i bólu, cierpienia, grzechu i nocy ciemnej, w której krawędzie świata przestają być ostre i czytelne, i gdzie jedynym pewnym punktem oparcia jest wątpliwość.

Przyszła mi myśl, że w tej wędrówce do Emaus niekiedy tak bardzo trudno o spotkanie ze Zmartwychwstałym. Uczniom się udało (z pewnością była to łaska), ponieważ Chrystus sam do nich wyszedł z inicjatywą. Pojawił się ni stąd, ni zowąd, zagaił rozmowę, sprowokował do dyskusji. Ich serca, oczy i umysły były jednak zaplątane w smutek i rozgoryczenie, jakich doznali w Jerozolimie. Tam też pewnie pogrzebali razem z Nim w Jego grobie swoje plany i nadzieje na wolny Izrael i świetlaną przyszłość. I co ciekawe, stan, w którym się znajdowali nie był przyjemny, nie była to ich strefa komfortu – pomimo tego jednak rozpamiętując go, napełniali się nim i pielęgnowali w sobie. Krótko mówiąc, ulegli właściwej rodzajowi ludzkiemu ułomności, która trudne sprawy, choć bolesne, nie pozwala zostawić za sobą tylko się nimi karmi.

Rozmyślając tak, nagle zobaczyłem w sobie wszystkie pragnienia bycia blisko Boga, szukania Go w codzienności, wypatrywania w drugim człowieku, zabiegania o relację z Nim w modlitwie i sakramentach, zobaczyłem wszystkie swoje nadzieje i pokładaną w Nim ufność i… i nagle zrobiło mi się smutno. Dotarło do mnie, jak wiele jest w moim życiu interesowności, myślenia o sobie, szukania siebie, asekuracji i troski o zaspokajanie własnych pragnień; jak wiele w nim przywiązań do spraw, rzeczy i ludzi, które tylko ograniczają perspektywę czyniąc mnie niewolnikiem własnych namiętności.

Być może powinienem zawrócić i pójść w stronę Jerozolimy. Tam, gdzie koniec ma właśnie swój początek. Gdzie śmierć zadana Chrystusowi na Golgocie stała się zaczynem nowego życia i dzieła, które w moim wędrowaniu wciąż czeka na swój finał. Być może…

spotkanie po ciemku

jak często trzeba tracić wiarę
urzędową nadętą
zadzierającą nosa do góry
asekurującą
głoszoną stąd dotąd
żeby odnaleźć tę jedyną
wciąż jak węgiel jeszcze zielony
tę która jest po prostu
spotkaniem po ciemku
kiedy niepewność staje się pewnością
prawdziwą wiarę bo całkiem nie do wiary

Ten poetyk księdza Twardowskiego był pierwszą refleksją jaka weszła mi do głowy zaraz po przebudzeniu. A to z powodu nocnych konwersacji z M. i myśli, które wczorajszego wieczoru bez ładu i składu plątały mi się w spuchniętej mózgownicy. Jak często trzeba tracić wiarę…

Pamiętam, jak na początku studiów seminaryjnych świat mi się zawalił. Przez to, że poukładałem go po swojemu. Runął na pysk zbity! I sporo wody w mieście nad Wisłą musiało upłynąć, zanim uporządkowałem go od nowa. Wiara…
Przejechałem z nią przez wiele trudnych zakrętów. Wiele razy wylatywaliśmy z trasy. Leżała połamana na szpitalnym łóżku, błąkała się po omacku w ciemnym tunelu, nie wiedząc jak z niego wyjść, w trudnym terenie traciła orientację, by i tak, mimo wszystko, wyprowadzić mnie na prostą.
Dla mnie ona jest prawdziwym spotkaniem po ciemku. Spotkaniem, w którym więcej czujesz, niż wiesz. Relacją, w której bezsens nabiera sensu. Tylko wciąż jeszcze wiarą niedoskonałą… bo ciągle przewraca się do góry nogami, kiedy kogoś szlag trafia.