gdy Pan Bóg drzwi zamyka, to otwiera okno

Okno pierwsze, drugie, trzecie, piąte, dziesiąte… Wisząc na linie kilkanaście metrów nad ziemią szorowałem zapaćkaną elewację budynku. Robota jak robota – pomyślałem. Ani ciężka, ani lekka, tylko brudna nieco. Zresztą, przekonany byłem do tego, że praca fizyczna dobrze mi zrobi. Czułem, że jej potrzebuję. Kręgosłup już coraz mniej mi doskwierał, pogoda była dobra – w sam raz na takie zajęcie, więc…
Poza tym długie, w ostatnim czasie, przesiadywanie na terapeutycznej kozetce strasznie mnie wymęczyło. Potrzebowałem przewietrzenia umysłu i wyjścia z domu na ulicę, do ludzi. A tak w ogóle, to i grosz do budżetu domowego przecież też by się przydał.

Spojrzałem w dół. Szubrawczyk, kilka metrów niżej, na lewo ode mnie, zręcznie uwijał się przy pracy. Dzięki ramionom, długim jak macki ośmiornicy, bez problemu dostawał do krawędzi paneli, które zobowiązaliśmy się umyć. Mnie, niestety, nie szło tak prosto. Jestem niższy i krótsze mam ręce, więc żeby dosięgnąć tam, gdzie z łatwością sięgał Szubrawczyk, musiałem za każdym razem robić na linie niewielkie wahadło.

Pogoda tego dnia rzeczywiście była piękna. Słońce prażyło od wczesnych godzin rannych, a delikatny wiatr, jak radiator, studził, gorącą od różnych powodów atmosferę.

Dwa dni później, po skończonej już pracy, Szubrawczyk brał ślub z Anną. Stojąc w kościele przy ołtarzu, w pewnym momencie, jak w kalejdoskopie, zaczęły przelatywać mi przed oczyma sytuacje, przez które wspólnie dane nam było przechodzić. Praca, wspinanie, rekolekcje, wspólne wyjazdy…
W kazaniu mówiłem o oknach. Jednak nie o tych, które myliśmy, ale o takich, które Pan Bóg otwiera chcąc pokazać nowe możliwości. Oby zawsze były czyste, żeby jak najwięcej można było przez nie zobaczyć!

takie tam

Zauważyłem, że niektórzy ludzie sami zabiegają o relacje ze mną, a tymczasem ja, z bliżej nieokreślonych powodów trzymam ich na dystans. Chociaż nie, to nie są bliżej nieokreślone powody. Kiedy o nich myślę, kiedy zastanawiam się widzę, że przecież zazwyczaj chodzi o konkrety. Wcale jednak nie takie, że kogoś nie lubię, albo że ktoś jest niesympatyczny, że łamie moje granice. Nie.

Siedząc w jacuzzi czułem jak powietrze wylatujące przez otwory na dnie basenu przyjemnie masuje mi ciało. Taka prosta rzecz, a daje tyle odprężenia. Park wodny jest dobrym miejscem na odpoczynek, pomyślałem. Tu nic nie musisz robić, nie musisz o niczym myśleć, z nikim nie musisz rozmawiać. Słodkie nieróbstwo i pochwała nudy! W ciągu paru godzin kilka razy chodziłem do sauny, siedziałem w jacuzzi, trochę pływałem, a resztę czasu spędziłem leżakując z książką w ręce. Jedynie powrót do domu był dramatyczny. A to z powodu ataku zimy i zamarzniętego płynu w spryskiwaczu. Droga okazała się męką, bo musiałem zatrzymywać się na kolejnych stacjach benzynowych i czyścić zamazane szyby w aucie.

Dziś J wręczyła mi zaproszenie na swój ślub. To już niebawem, chwilę po świętach. Cieszę się na to wydarzenie. Pamiętam, jak dwa lata temu, przed wyjazdem na Wyspy mówiła o swoich wątpliwościach. Staliśmy na klasztornym podwórku długo rozmawiając. Była moją pierwszą partnerką od liny. Wspinaliśmy się w pobliskim kamieniołomie. W boleśnie uciskających palce butach, ale w pełnym gracji i wykwintu stylu.

Ludzie nieraz mówią, że kiedy nie wiadomo, o co chodzi, to na pewno chodzi o pieniądze. Ja jednak mam wrażenie, że częściej chodzi o relacje.

mój przyjaciel friend

Szliśmy powoli zastanawiając się gdzie postawić nogę. Pora była już późna. Dni o tej porze roku są dość krótkie, zwłaszcza w górach, zadziwiająco szybko się zmierzcha. Podpierając się kijem trekkingowym szedłem z przodu. Przyjaciel tuż za mną, z czołówką na głowie oświetlał drogę, starając się nie odstępować mnie na więcej niż krok. Pomimo egipskich ciemności dość zręcznie udawało nam się przeskakiwać z kamienia na kamień. Byle do przodu, byle do domu! Zmęczony byłem i w dodatku bolała mnie głowa. Wypchany żelastwem plecak niemiłosiernie uciskał mi ramiona. Niecierpliwie więc czekałem na moment, kiedy wreszcie zrzucę go na ziemię. Perspektywa odpoczynku była jednak jeszcze dość odległa…

– 10 metrów! – Krzyknąłem.
Spojrzałem do góry. Kończyła się lina, a mój partner ciągle jeszcze myszkował pomiędzy skalnymi blokami próbując znaleźć wygodne stanowisko do asekuracji. Pogoda była piękna. Czyste niebo, słońce, przyprószone śnieżnym puchem granie Tatr i przyjemny, niezbyt porywisty, choć nieco chłodny wiatr. Stojąc w bezruchu przywiązany linami do skały po kilkunastu minutach zacząłem jednak odczuwać zimno. Najbardziej dotkliwie w stopy. Bose, wepchnięte w ciasne buty wspinaczkowe zdawały się drętwieć. Powoli zaczynałem żałować, że w ogóle je założyłem. Teren przecież nie jest zbyt trudny, trójkowy, więc spokojnie dałbym radę przejść go w normalnych górskich trepach – myślałem. Zresztą, teraz już za późno na przebieranie, a poza tym i tak nie bardzo jest jak. Stoję na pochyłej półce wpięty do wystających ze ściany haków. Zbyt dużo kombinacji. Chwila nieuwagi i mógłbym zwalić się na dół. Tyle przeszedłem, to przejdę jeszcze ten kawałek.
– Mam auto! – Z myślowego odrętwienia wyrwał mnie głos partnera.
– Oki! Nie asekuruję! – Rzuciłem w odpowiedzi.

Kilka minut później obaj staliśmy na szczycie. Chłodne listopadowe słońce wędrowało po bezchmurnym niebie, a kryształy zmarzniętego śniegu skrzyły się w jego promieniach. Pomimo zmarzniętych stóp i zgrabiałych od skał dłoni nie czułem już zimna. Pozostało za mną, tam na stanowisku i w ścianie. Przyćmiła je radość ze zdobytej góry. Zresztą, w ostatecznym rozrachunku ono wcale nie jest takie trudne do zniesienia. Zwłaszcza wtedy, kiedy masz je z kim dzielić. Nie tylko z partnerem od liny, ale z przyjaciółmi w codzienności. Z tymi, z którymi splata Cię los. Na dobre i na złe, na życie i na śmierć…

Pakując sprzęt do plecaka wziąłem do ręki kość i zacząłem bawić się jej mechanicznymi krzywkami.
– Mój przyjaciel friend! – Uśmiechając się powiedziałem do mojego partnera.
– Niezawodny. Mój przyjaciel friend!

jesienny splin

Wracając z pracy zadzwoniłem do przyjaciół z propozycją wspólnego zjedzenie pudełka czekoladek. Umówiliśmy się za kilka chwil. Powiedziałem, że odstawię tylko auto do klasztoru, wezmę, co trzeba i zaraz się zjawię.

Powietrze na podwórku przesiąknięte było zapachem dymu. Nad miastem unosiła się gęsta mgła sprawiając, że światło ulicznych latarni z ledwością oświetlało przestrzeń tworząc atmosferę przygnębiającego półmroku, posępnego i wilgotnego.
Obok delikatesów natknąłem się na grupę kilku słaniających się na nogach mężczyzn. Miejscowi, niektórych znałem. Byli już dobrze „pod wpływem” i ostro spierali się o to, co kupić na wieczór. Wino, ćwiartkę, a może kilka piw? Spojrzałem w ich stronę. Czy to nie wszystko jedno? – pomyślałem – zresztą, i tak wszystko zależy od tego ile mają kasy. Uśmiechnąłem się do nich i pobiegłem dalej.

Kiedy wszedłem do domu dziewczyny właśnie oglądały telewizję, Alicja krzątała się w kuchni, a Bogusław kleił płytki w korytarzu na piętrze.
Wieczór upłynął nam na przyjacielskich rozmowach i pełnych humoru rodzinnych opowieściach. Popijaliśmy owocową herbatę i nie dbając o linię zapychali się czekoladkami. Pomimo przygnębiającego klimatu jesieni, do klasztoru wracałem w dobrym nastroju, pełen optymizmu i chęci do życia. Jak dobrze, że na świecie są jeszcze miejsca, do których jesienny splin nie sięga!