noworoczna symfonia

– Bogu chwała, a nam życie w pokoju i miłości!

Szampana wypijałem z niekłamaną radością. Całą kompanią, pełni entuzjazmu, staliśmy wokół płonącego ogniska i wpatrywali się w niebo. Wystrzeliwane sylwestrowe fajerwerki z chwili na chwilę stawały się coraz głośniejsze i niebo robiło się od nich coraz bardziej kolorowe. Tak muszą brzmieć salwy armatnie, pomyślałem. Też miałem ochotę coś odpalić, petardę, rakietę, bombę, cokolwiek, żeby tylko mocno gruchnęło, strzeliło w niebo i eksplodowało tysiącem kolorowych iskier.

Pierwszy dzień Nowego Roku przywitał nas bezchmurnym niebem. Właśnie takim, za jakim od wielu dni tęskniłem, niczym niezmąconym kryształowo czystym błękitem. Poranek jednak okazał się mroźny, termometr wskazywał kilka stopni poniżej zera. Wychodząc z klasztoru do kościoła głębiej zaciągnąłem kaptur habitu na głowę i szczelniej owinąłem się szalikiem.

Kilka godzin później, około południa, stałem na wieży widokowej na Gorcu Kamienieckim. Panorama okolicy, jaką można było z jej wysokości zobaczyć mocno zawracała mi w głowie. Z trudem łapałem równowagę, jednak zachłannie wlepiałem wzrok w każdą stronę świata, każdym ze zmysłów wsysałem w siebie widok Tatr, Beskidu Wyspowego, błękit nieba, ciepło styczniowego słońca, delikatność wiatru i świeży zapach mroźnego powietrza. Noworoczna symfonia barw i dźwięków wirowała w mojej głowie niczym karuzela. Obrazy, na które patrzyłem i dźwięki, jakie dochodziły do moich uszu przeplatały się jak w kalejdoskopie zmieniając się, zachodząc na siebie i nawzajem się przenikając. Warto było tu przyjść, uzasadniałem w myślach słuszność niechętnie podejmowanej wcześniej decyzji. Przecież jeszcze o poranku na samą myśl o kolejnej górskiej wędrówce pełnej stromych podejść, przedzierania się przez gorczańskie zagajniki i chaszcze, na domiar złego z ciężkim plecakiem i po kolana w śniegu robiło mi się niedobrze. Teraz jednak było inaczej. Nie żałowałem, że tu przyszedłem, nic a nic. Byłem zmęczony, co prawda, po covidzie wciąż mam trudności z powrotem do stanu sprzed choroby, jakoś nie mogę odzyskać sprawności fizycznej. Poza tym w okresie świątecznym, wszystko, co zdobywałem, to zaledwie góry jedzenia. Wspinałem się, co najwyżej, na kolejne, bardziej wysublimowane wyżyny smaków i zapachów, od jednego stołu do drugiego. Zresztą, nie mieliśmy wielkiego wyboru: chodziło o to, że albo pozwolimy jedzeniu zakwitnąć i ostatecznie wylądować w kuble na śmieci, albo w imię szacunku do tych, co go przygotowali, organizując posiedzenia przy stole skrupulatnie wyczyścimy półmiski ze świątecznych potraw. Ostatecznie zwyciężyły moralność i rozsądek, jakże by inaczej.

Zmęczenie, które ogarnęło mnie po tym, jak w biegu i na oparach sił wdrapywałem się po schodach na wieżę, powoli zaczynało ustępować. Oddychałem już normalnie, bez zadyszki. Zapatrzony w błyszczące na tle nieba granie tatrzańskich szczytów zapomniałem o tym, co mnie bolało. Zresztą, nie miało to już żadnego znaczenia. Czułem się wolny.

bezpretensjonalnie i prosto

Schroniska górskie mają to do siebie, że generalnie tworzą atmosferę prostoty i bezpretensjonalności. Zwłaszcza te, do których trzeba wdrapywać się na własnych nogach. Mam doświadczenie, że tam, gdzie dociera kolej górska, albo można dojechać własnym środkiem lokomocji nie zawsze jest miło. Chociaż oczywiście nie jest to regułą. Zresztą, a nawet gdyby było, to i tak przecież w każdej regule zdarzają się wyjątki. Niech więc będzie bez uogólnień. Poza tym, ważnym faktorem, choć bardzo subiektywnym, są osobiste preferencje – a więc to, co się lubi i co się podoba, czyli gusta i guściki. Jesteśmy przecież różni, mamy swoje poglądy, zwyczaje, oczekiwania i potrzeby. Podobnie i miejsca (schroniska), które odwiedzamy, nie zawsze zaspokajają osobiste zapotrzebowanie na wrażenia. Stąd też i wniosek: co mi odpowiada wcale nie musi odpowiadać Tobie. Ale zostawmy schroniska. Pomyślałem o nich ponieważ w ostatnim czasie odwiedziłem kilka. I powiem, że było różnie. Czasem miło, a czasem… mniej miło ;))

Kilka dni temu wyjechałem na swoje rekolekcje. Odpoczywam i staram się nie zaprzątać głowy sprawami jakie zostawiłem w domu. Nasz zakonny „pensjonat” w Zakopanem dobrze temu służy. Jest bezpretensjonalny i prosty. Zdecydowanie lepszy, niż niejedno górskie schronisko. Naprawdę miły! Wczoraj tylko pogoda wyraźnie się popsuła. Jakiś front z zachodu przywiał ciemne chmury. Jest więc pochmurno i delikatnie popaduje deszcz. Jutro jednak wracam do klasztoru. Mam nadzieję, że inny.

co życie przyniesie

Upał zelżał. Jak dobrze, że wczorajsze, i chyba ostatnie już przebłyski listopadowego słońca udało mi się wykorzystać na wycieczkę po okolicznych wzgórzach. Przez niemalże miesiąc siedziałem w domu. Po powrocie z urlopu, końcem października, przyłapałem infekcję dróg oddechowych, która dość skutecznie zatruwała mi życie. Próbowałem leczyć ją konwencjonalnie miodem, cytryną i ogólnodostępnymi w aptece medykamentami. Jednak bezskutecznie. Dopiero wizyta u lekarza w pobliskim peozecie i antybiotyk przyniosły rezultaty.
Cieszyłem się więc tym niedzielnym popołudniem jak tylko mogłem.
Siedząc w schronisku, na szczycie największego masywu w mojej okolicy, wsuwałem szarlotkę i popijałem grzany browar. Tłumów nie było. Kilka osób tylko siedziało przy drewnianych ławach ustawionych naprzeciw baru. Lubię takie chwile. Zwłaszcza kiedy można z innymi pogwarzyć. Bo każdy jest ciekawy, bo każdy ma swoją opowieść, historię i życie, które zawsze jest niepowtarzalne. Właściwie… trzeba tylko słuchać.
Dojadłem w końcu swój kawałek ciasta, pożegnałem się z innymi, założyłem kurtkę, kask, ochraniacze, siadłem na rower i pomknąłem w mglistą dal na spotkanie z tym, co życie przyniesie.

tam i z powrotem

Przyglądałem się obłokom, które wiatr przeganiał po błękitnym niebie. Tam i z powrotem. Z powrotem i tam. Starałem się wytężyć mózg, żeby rozpoznać w tej kotłowaninie chmur jakieś kształty, ale przychodziło mi to z trudem. Wyobraźnia jakoś nie działała. Odrętwiałe myśli, niepoprawne i chaotyczne bez wyraźnego sensu przepływały z jednej półkuli mózgu na drugą. Tam i z powrotem. Z powrotem i tam. Odwróciłem głowę. Na lewo ode mnie wznosiła się ściana Raptawickiej Turni. Ogromny kawał pionowej, miejscami nawet przewieszonej skały. Nieopodal grupa młodych turystów próbowała dostać się do jaskini. Po stromym zboczu pełnym omszałych i śliskich kamieni gramolili się całkiem nieporadnie. Uśmiechnąłem się. Przypominali mi mnie samego.
Ten przywołany z pamięci obraz nagle przypomniał mi o różnych sytuacjach z mojego życia. O obawach, lęku, o własnej nieporadności w sprawach zwykłych, ale też i o Bożym Palcu, który wielokrotnie uchronił mnie przede mną samym. A ja wtedy myślałem, że zwyczajnie, po raz kolejny chce skomplikować mi życie ;)) i zły byłem i pełen obaw, że znów będę miał trudności w odnajdywaniu się na nowo. I nie wiem dlaczego o tym piszę. Tak dużo dziś wszystkiego we mnie. W środku, w sobie, czuję jakąś taką obfitość. Na porannej mszy w kościele mówiłem o Końcu, o boskim Eschatonie, w którym “tu i teraz” dokonuje się też i mój koniec.
Po co jednak to wszystko? Może po prostu wspomnienie tego popołudnia spędzonego niedawno w Dolinie Kościeliskiej jest tylko nieporadną próbą odwrócenia uwagi? Nieświadomą i mimowolną. Żeby nie wziąć się za siebie. Nic to! Trzeba zająć się życiem, które jakby nie było, nieuchronnie zmierza do swojego końca.