jak Marit Bjørgen
– Proszę oddychać równo i spokojnie.
Gestykulacja rękoma stającej przede mną pielęgniarki przypominała ruchy dyrygenta orkiestry symfonicznej.
– Tak… Dobrze…
Koncentrując się na utrzymaniu miarowości oddechu i słuchaniu komend ukradkiem spoglądałem w monitor komputera. Na ekranie, synchronicznie z rytmem oddechu pojawiały się jakieś krzywe. Niepojęte! Technika i medycyna zdecydowanie pobiegły do przodu, a i tak wciąż są sytuacje, wobec których stają się bezradne. Kolejny dzień w szpitalu, kolejne badanie i kolejne wątpliwości uniemożliwiające postawienie konkretnej diagnozy. Zresztą, najważniejsze, że wreszcie coś się dzieje…
– A teraz proszę nabrać w płuca maksymalną ilość powietrza i szybko je wypuścić… Tak… do końca… Dobrze! – Głos pielęgniarki i gestykulacja mocno zagrzewały do boju.
Kiedy to się skończy? Wydmuchałem już chyba wszystko, co mogłem wydmuchać.
– Wystarczy, dziękuję. Teraz dostanie pan lek zwiększający objętość płuc i za kilkanaście minut badanie powtórzymy.
Po zażyciu dopingu i powtórnej spirometrii okazało się, że istotnych zaburzeń wydolności oddechowej nie stwierdza się. Nie ma więc tragedii. Pomyślałem sobie jednak, że z pompowaniem pontonu, który leży w klasztornym schowku chyba miałbym pewne trudności. Zresztą, nie jestem przecież Marit Bjørgen ani Justyną Kowalczyk…