nieszczęsny dar

Realizując decyzję o odkupieniu człowieka, lub mówiąc filozoficznie o jego odnowie ontologicznej, Bóg od samego początku posługiwał się ludźmi. Patriarchami Izraela, prorokami, królami itp. Sam ich wybierał, powoływał i namaszczał, by stali się narzędziami w Jego rękach. Nie wszyscy byli narzędziami doskonałymi, niekiedy ich słabość, nieudolność i grzeszność musiała zostać do szpiku własnej istoty przepalona Jego łaską. Taka, niestety, jest ludzka natura, że po grzechu ciągle z nią jest kłopot. Częściej szuka siebie, realizuje własne plany, niż zwraca się do Boga i pełni Jego wolę.

Najcenniejszym z nich, wybranym i w szczególny sposób namaszczonym była prosta dziewczyna z Nazaretu, Maryja. W zwyczajności ludzkiego życia łaska Boża uwidoczniła się w niej w sposób nadzwyczajny. To, co ludzkie, ograniczone i nędzne, osłonięte cieniem w jej osobie staje się wyjątkowe, piękne i czyste. Maryja jednak wciąż pozostaje człowiekiem, nie ma natury innej, niż ludzka, posiada wszystkie jej istotne cechy: cielesność i wolną wolę. Zostaje jedynie zachowana od skutków grzechu pierworodnego, od wrodzonej skłonności do wybierania tego, co przeciwne Bogu.

Odkrycie i przyjęcie prawdy o bożym macierzyństwie na pewno było dla niej czymś niezwykłym, czymś niebywałym i boskim. Niemniej jednak słuchając anioła z bojaźnią i drżeniem mogła przyjąć postawę inną, niż zgoda na wypełnienie się w jej życiu zamiarów Boga. Wolna w decydowaniu o tym, co zrobi, a czego nie zrobi mogła na przykład w odpowiedzi rzucić mu, że… właściwie nie jest zainteresowana jego propozycją, że ma już inne plany na życie, z których nie chciałaby rezygnować, że może wyjedzie do miasta, pójdzie do szkoły, albo znajdzie pracę… poza tym niedługo wychodzi za mąż, więc zanim na cokolwiek się zdecyduje, to i tak najpierw powinna porozmawiać o tym z narzeczonym, a to człowiek porywczy, prawdziwy Izraelita, więc niewiadomo jak zareaguje i co mu do głowy strzeli, kiedy się dowie, że jego narzeczona jest w ciąży z kimś innym… Tak się jednak nie stało.

Kiedy przyglądam się sobie widzę, że decyzje, które podejmuję są wypadkowymi moich wcześniejszych wyborów. Zwykle wynikają z nabytych wzorców, zdobytej wiedzy przekutej doświadczeniem na mądrość, wyznawanej religii, obyczajowości, etosu społecznego i wielu innych kontekstów. Podstawową ich zasadą zawsze jednak jest ten sam nieszczęsny, sprawiający wiele kłopotu, dar wolnej woli. W przeciwieństwie do Miriam z Nazaretu mam duże trudności z godzeniem się na to, co życie przynosi. Zastanawiam się więc kiedy wreszcie nauczę się z niego twórczo korzystać?

odnaleźć siebie

Przedświąteczne oczekiwanie zawsze jest dla mnie takie… niecodzienne, niezwykłe, za każdym razem inne. Pewnie dlatego, że ilekroć przed nim staję, podchodzę do niego inaczej, niż wcześniej. Bo starszy jestem, bardziej doświadczony, a może po prosu głupszy? W każdym razie na pewno inny, w innej dyspozycji i z nowym bagażem doświadczeń, jakie w minionym roku mnie spotkały. Niby więc ten sam z metryki urodzenia, a mimo wszystko różny od samego siebie z poprzedniego roku, z ubiegłego Adwentu. Przychodzi mi do głowy refleksja, że moje życie znów zaczyna zależeć ode mnie samego, tzn. od moich decyzji, od tego co zrobię, albo czego zaniecham. Nie to, żebym wcześniej nie miał na nie wpływu, tak oczywiście nie było, ale jeszcze jakiś czas temu miałem wrażenie, że płynę niesiony przez falę dokonanych wcześniej wyborów, że żadnych nowych wyzwań nie muszę podejmować, a jeśli już jakieś się zdarzały, to wynikały wyłącznie z codziennie ponawianej gotowości do brania życia za rogi, przyjmowania tego, co nowy dzień przynosi. Tymczasem coraz częściej czuję potrzebę, nawet konieczność, określania siebie wobec wszystkiego, ludzi, wydarzeń, okoliczności, do podejmowania jasnych decyzji, nowych wyzwań. Mam wrażenie, że życie teraz właśnie mnie chce wziąć za rogi. I czuję się tak, jakbym po raz kolejny, albo na nowo musiał się z nim mierzyć, udowadniać, że przecież to ja mam władzę nad samym sobą, że sam o wszystkim decyduję, i że nic i nikt nie zmusi mnie do postępowania wbrew temu w co wierzę.

Kryzys środka życia, kłopoty z tożsamością, trudności w odnalezieniu zgubionego siebie… Jakkolwiek nazwałbym stan, w jakim się znalazłem i tak w pełni nie odzwierciedli on wszystkiego, co czuję. Najważniejsze, że życie się nie kończy, co najwyżej tylko zmienia. Niemniej jednak trudno jest trwać w zawieszeniu pomiędzy tym, co się skończyło, a tym, co dopiero może się zacząć.

radość ponad wszystko

Według definicji radość jest stanem emocjonalnym, który w ludzkiej świadomości wyraża uczucie całkowitego spełnienia. Jest synonimem szczęścia, zadowolenia, przeżywanej pogody ducha. Źródłem radości może być wykonywana praca, satysfakcja z przyjemnych doznań, wykonywane czynności lub przywoływanie z pamięci wspomnień. Uczucie radości z pewnością dodaje energii, pozwala twórczo angażować się w zadania życiowe, podejmować wyzwania i niejednokrotnie również przekraczać własne możliwości. Radość uskrzydla – mówimy. Poza tym osoby o pogodnym usposobieniu łatwiej nawiązują kontakty z innymi ludźmi, są bardziej otwarte na otoczenie i traktując życie mniej serio zachowują dystans do spraw trudnych.

Z punktu widzenia biologii uczucie radości jest efektem działania endorfin tzw. hormonów szczęścia i neuroprzekaźników, zwłaszcza serotoniny i dopaminy, które wpływają na samopoczucie. Stan emocjonalny, przeżywany nastrój są w dużej mierze zależne od ich poziomu w organizmie. Ich niedobór może powodować spadek energii i motywacji do działania, przygnębienie, niepokój, czy też stany depresyjne. Poziom hormonów szczęścia oczywiście można regulować stosując środki farmaceutyczne, na przykład leki przeciwdepresyjne, dzięki którym znów można poczuć się lepiej, również radośniej.

Pojechałem dziś do pobliskiego DPS-u. Kilka dni temu zadzwonił znajomy z prośbą o posługę duszpasterską wśród pensjonariuszy. Wiadomo, spowiedź, sakrament namaszczenia, odprawienie mszy świętej itd. Trzydziestu kilku staruszków, kobiet i mężczyzn, niektórzy poruszali się jeszcze o własnych siłach, a część z nich na wózkach i z chodzikami też radziła sobie nieźle. Po spowiedzi i rozmowach kilku odprawiłem dla nich mszę świętą. Kiedy było już prawie po wszystkim, stojąc przy ołtarzu w kaplicy ośrodka, pomyślałem sobie, że najwięcej radości mogą przynieść proste rzeczy, zwykłe, których nadzwyczajność sprowadza się do wykorzystania chwili, spotkania z drugą osobą, rozmowy, wypicia filiżanki kawy i zjedzenia kawałka kremowego ciastka. Że wcale nie potrzeba silić się na Bóg wie jakie fajerwerki, niezwykłości i nadmiary – każda chwila może stać się źródłem zachwytu, szczerej i autentycznej radości zupełnie niezależnej od antydepresantów.

Patrzyłem na szlachetne audytorium zgromadzone wokół ołtarza i tak dobrze mi było, spokojnie i pogodnie. Uśmiechając się mówiłem o radości, której przeżywanie wychodzi daleko poza biologiczno-chemiczne uwarunkowania ludzkiego organizmu, ponieważ jej źródłem jest obecność Boga. I że może właśnie teraz w adwencie i w tej przedłużającej się paskudnej pandemii świadomość tego, że On jest usunie wreszcie z serc naszych niepokój i przyniesie radość.

Potem w stołówce jedliśmy razem obiad.

Wracając do domu, pomimo chłodu i przygniatającego świat ołowianego nieba, czułem w sercu ciepło. Była też radość.

Matka Boska z botoksem

Rekolekcje minęły. Jedne i drugie. Na kolejne, póki co, już się nie wybieram. Na razie wystarczy. Powinienem właściwie więcej pomyśleć o sobie. Mam przecież swój bałagan, który też wypadałoby posprzątać, a czasu zostało całkiem już niewiele…

Kilka ostatnich dni spędziłem w Królewskim Mieście. Z Beskidów mam niedaleko, więc od czasu do czasu ciągną mnie tam różne sprawy.

Tym razem prowadziłem rekolekcje adwentowe. Wokół Eleusy, czyli Matki Bożej z ikony włodzimierskiej. Rekolekcje były nie tyle o ikonopisaniu, co o życiu. Od lat jednak zachwycam się teologią ikonograficznych kolorów i kresek. Fascynuje mnie z jednej strony ich prostota i ekspresyjna oszczędność, a z drugiej głębia, która właśnie ową emocjonalną ekspresyjność rodzi. Mam przekonanie, że ludzie potrzebują znaku. Sam też go potrzebuję. Stąd zabrałem ze sobą ikonę. Wtedy sprawy łatwiej mi się rozumie, przyjmuje i odnosi do siebie. Poza tym znak zawsze pozostanie tym namacalnym, fizycznym miejscem odniesienia.

Trochę wolnego czasu pomiędzy słowem jednym a drugim spędziłem przed ikoną. Myślałem o sobie, o życiu, o tym, co było i o tym, co nieuniknione więc na pewno przyjdzie. W spokoju, bez żadnej spiny, że coś się musi i powinno. Dobry był czas, taki naprawdę adwentowy. Przyglądając się Maryi przyszedł mi na myśl inny jej wizerunek, ten z naszego zakonnego pensjonatu w Tatrach, w jaki wpatrywałem się nieco wcześniej odprawiając swoje rekolekcje. Maryja Maryi nie równa, pomyślałem, każda jest inna. Jedna znana, a druga nieznana, czasem piękna, a niekiedy… bardzo brzydka, jedna z Dzieciątkiem, a druga… z botoksem. Kicz potrafi rozdrażnić, ale najważniejsze jest to, że każda z nich słucha i przytula, jak matka.