powodzianie

Idąc korytarzem natknąłem się na wielką kałużę wody.
– Ktoś zapewne ją rozlał podlewając kwiaty i zapomniał po sobie posprzątać. – Pomyślałem w pierwszej chwili.
Jednak przyglądając się uważnie zobaczyłem, że woda wypływała wprost spod ściany. Wyglądało to tak, jakby ta ostatnia skrywała w sobie… źródło?
– Nie! To przecież niemożliwe! – Mruknąłem do samego siebie. – Jestem na piętrze klasztoru, więc o żadnym źródle nie może być mowy.
Podszedłem bliżej. Żeby nie wdepnąć w to osobliwe rozlewisko, ostrożnie przycupnąłem na kolanach i zacząłem dokładnie badać podmokły teren.
Po oględzinach okazało się, że kałuża wody jest wynikiem topnienia śniegu, który wciąż jeszcze leży na dachu.
– No tak, wszystko jasne… Zabite lodem rynny, poobrywane gzymsy, no i oczywiście ten zalegający śnieg.
Pobiegłem szybko do przeciwległego skrzydła klasztoru, by przez okno spróbować ocenić dramatyzm sytuacji. To, co zobaczyłem potwierdziło tylko moje przypuszczenia. Wewnątrz wirydarza na południowej ścianie był widoczny ogromnych rozmiarów zaciek. Woda, począwszy od górnej krawędzi ściany, na wysokości skruszonego kawałka gzymsu rozlewała się po znacznej jej części, tworząc mokrą, ciemną plamę. Powyżej zobaczyłem wielki płat śniegu. Widocznie kominy wentylacyjne przeszkadzały mu w swobodnym zsuwaniu się do krawędzi dachu i spadaniu w dół, wprost na wewnętrzny dziedziniec.
– A niech to! Po raz kolejny nas zaleje. – Pomyślałem. – Co robić, co robić, co robić..?

Następnego dnia, po śniadaniu i porannej kawie wspólnie z J zabraliśmy się do pracy. Przywiązani liną do kominów wentylacyjnych łopatami zrzucaliśmy roztopiony śnieg, a potem balansując na krawędzi dachu czekanami rozkuwali lód znajdujący się w rynnach.
Trwało to całe przedpołudnie. Po kilku godzinach przemoczeni i zmarznięci w końcu odpuściliśmy. Reszty niech dokona Matka Natura.
Obym tylko chodząc korytarzem do toalety, przez najbliższe dni nie musiał zakładać na nogi kaloszy :)