co życie przyniesie

Upał zelżał. Jak dobrze, że wczorajsze, i chyba ostatnie już przebłyski listopadowego słońca udało mi się wykorzystać na wycieczkę po okolicznych wzgórzach. Przez niemalże miesiąc siedziałem w domu. Po powrocie z urlopu, końcem października, przyłapałem infekcję dróg oddechowych, która dość skutecznie zatruwała mi życie. Próbowałem leczyć ją konwencjonalnie miodem, cytryną i ogólnodostępnymi w aptece medykamentami. Jednak bezskutecznie. Dopiero wizyta u lekarza w pobliskim peozecie i antybiotyk przyniosły rezultaty.
Cieszyłem się więc tym niedzielnym popołudniem jak tylko mogłem.
Siedząc w schronisku, na szczycie największego masywu w mojej okolicy, wsuwałem szarlotkę i popijałem grzany browar. Tłumów nie było. Kilka osób tylko siedziało przy drewnianych ławach ustawionych naprzeciw baru. Lubię takie chwile. Zwłaszcza kiedy można z innymi pogwarzyć. Bo każdy jest ciekawy, bo każdy ma swoją opowieść, historię i życie, które zawsze jest niepowtarzalne. Właściwie… trzeba tylko słuchać.
Dojadłem w końcu swój kawałek ciasta, pożegnałem się z innymi, założyłem kurtkę, kask, ochraniacze, siadłem na rower i pomknąłem w mglistą dal na spotkanie z tym, co życie przyniesie.

jesień idzie

Obchodziłem z przełożonym plac budowy, co rozciągał się wzdłuż klasztornego muru. Niezłe było pobojowisko! Przez głowę przeleciało mi wspomnienie przepychanek z konserwatorem, nacisków urzędników z Magistratu i rozpaczliwych poszukiwań firmy, która zajęłaby się wykopaliskami. Nieźle trzeba było się gimnastykować, żeby ze wszystkim zdążyć. No, bo przecież termin gonił. Oceniając postępy prac zastanawialiśmy się skąd weźmiemy kasę na pokrycie kosztów związanych z remontem i izolacją fundamentów.
– Dzieci nasze spłacać będą. – Mruknął pod nosem przełożony.
– Albo jeszcze i wnuki! – Dodałem z uśmiechem.
Przypomniała mi się historia nieuczciwego rządcy z Ewangelii, który chciał zrobić dobrze dłużnikom swojego pana. I zrobił. Chyba czas pomyśleć o jakichś dodatkowych zajęciach, albo o grosz wdowi prosić…
Postanowiłem wrócić do spraw kiedyś rozpoczętych a pozostawionych czemuś, nie wiadomo czemu, na pastwę losu. Przyszła refleksja, że odkładać w nieskończoność ich nie można. Życie ucieka, jak krajobraz za oknem pociągu. Wszystkiego, rzecz jasna, ogarnąć się nie da, ale może, choć trochę? Zresztą, jesień przecież idzie…

może

Czułem jak od jej chłodu drętwieją mi palce. Czułem jak zimno przez skórę nagich dłoni wdziera się prosto do krwiobiegu. Nieczułe i obojętne jak pieszczoty beznamiętnej kobiety. Lodowaty dotyk, z każdą chwilą, stawał się coraz trudniejszy do wytrzymania. Wydawało mi się, że dalej nie dam rady, że na tym koniec. A przecież tak bardzo chciałem się zatracić! Nie czułem już prawie niczego, ani chropowatości skały, ani bólu dłoni. Jedynie napięte mięśnie, nierówny oddech i pulsujące w skroniach ciśnienie nieustannie przypominały mi gdzie jestem.
Spojrzałem w dół. Kilkunastometrowa linia drogi załamywała się niewielkim uskokiem u podstawy ściany. Dobrze, że czujne chwyty i stopnie pozostały za mną, poniżej. Jeszcze kilka metrów i będzie po wszystkim.

Jakiś czas potem, wyglądając przez okno mojej celi patrzyłem na spadające z nieba drobne płatki śniegu. Może ponura i przygnębiająca aura jesieni w końcu odejdzie w zapomnienie? Może wreszcie przestanę czule tulić się do beznamiętnych skał? Może właśnie Adwent… Może…

tak jak

Urlop minął. Właściwie to nawet nie wiem kiedy. Zawsze tak jest, gdy wyjeżdżam gdzieś bez ściślej określonego celu. Zresztą, chyba czas ku temu nie był najlepszy. Postanowiłem odwiedzić rodzinę i znajomych. Z tego czasu dwa dni spędziłem w samochodzie. Na szczęście było słonecznie i niezbyt zimno. Teraz jednak pogoda nieco się popsuła. Jest pochmurno i delikatnie popaduje deszcz.
Po powrocie, siedząc na tarasie terapeutycznej filiałki pomyślałem sobie, że wiosna i lato przeleciały w oka mgnieniu, niemalże jak miniony urlop. Patrzyliśmy z Piotrem na ogród. Na staw, zbrązowiałe liście klombów i na mocno ogołocone już gałęzie drzew. Zdumiewające, jak w przyrodzie wszystko się zmienia! Dokładnie tak samo jak w życiu.