święta Rodzina

Siedząc naprzeciw szopki wpatrywałem się w płomień świecy. To Betlejemskie Światełko Pokoju, które przynieśli nam miejscowi skauci. Z pewnością po to, by włączyć nas w ten ogólnoświatowy łańcuch otwartych serc płonących nie tyle bezbronnym ogniem, ile pokojem i miłością, zwłaszcza tu, na tym objętym zbrojnym konfliktem Wschodzie Europy. Przekazaniu Światełka towarzyszyła wspaniała oprawa. Wszyscy skauci ubrani byli w porządnie wykrochmalone jasnozielone mundury, stali na baczność w równym szeregu i przy akompaniamencie gitary śpiewali bożonarodzeniowe pieśni. Starszy zastępu, Wołodymyr, trzymając w drżących dłoniach lampion ze świętym płomieniem podszedł do ołtarza i uroczyście wręczył go bratu proboszczowi. Chwila była podniosła. Nasza klasztorna kaplica ledwo co mieściła zgromadzonych. Potem zrobiło się gwarno. Śpiew trwał nadal, pobożne rozmowy także i spotkanie przy herbacie, kawie i ciastkach.
Gwar teraz jednak już ucichł. Wszyscy rozeszli się do swoich domów. Pasterka się skończyła, zbawienie zeszło na ziemię i Bóg się narodził. Cicho i niepostrzeżenie. Taki ludzki, zwyczajny i prosty…

Kaplica była pusta. Siedziałem naprzeciw tego świętego płomienia i przyglądałem się jak tańczył na twarzach Świętej Rodziny, pasterzy i figurek bydła, które postawiłem w szopce. Pyzaty mały Jezus podnosząc do góry swoje drobne rączki uśmiechał się dobrodusznie. Dobrze, że jesteś. – Mówił. – Ten świat potrzebuje twojej obecności. Twoich rąk, czasu i zaangażowania. Wszyscy jesteście mu potrzebni.
Nagle zrobiło mi się smutno. Pomyślałem o tych, których zostawiłem tam, za Rzeką, po drugiej stronie Dniepru, daleko. Nie lubię w sobie tego, że z upływem lat coraz bardziej ckliwy się staję. I wrażliwy i sentymentalny. No cóż, odległe szerokości i długości geograficzne, odmienne kultury i mentalności niemal zawsze powodują we mnie tęsknotę za tym, co bez względu na oddalenie wciąż jest bliskie sercu. Tak też było i tym razem.

Bóg był jednak najbardziej bliski. Taki… na wyciągnięcie ręki. I w Nim byli wszyscy. I ucieszyłem się z tego, że w końcu poczułem na zmarzniętym policzku Jego ciepły oddech. Wstałem z zimnej posadzki i pobiegłem do Świętej Rodziny dalej świętować Jego narodziny.

wigilia

O poranku obudziło mnie pianie koguta.
– Co się dzieje? Gdzie jestem? – Pomyślałem nieco zdezorientowany.
Dopiero po chwili, kiedy rozejrzałem się wokół i zobaczyłem znajome cztery ściany, dotarło do mnie, że przecież jestem we własnej celi. Ale skąd pianie koguta? No tak, wczoraj właśnie na nasze podwórko przyszły zwierzęta. Trzy małe koniki, osiołek i jakieś tam ptactwo z kogutem na czele. Wszystkie zamieszkały w ogromnej szopie stojącej na placu przed kościołem.
Spojrzałem na zegarek. Moja godzina jeszcze nie nadeszła. Pomyślałem jednak sobie, że skoro kogut pieje, to może czas już nadszedł. Wyklułem się więc ze śpiwora, ochlapałem twarz zimną wodą i pobiegłem do kuchni parzyć kawę.

Teraz wieczór spowił już wszystko. Za chwilę siądziemy z braćmi do wigilijnej kolacji. Potem pójdę połamać się opłatkiem z kogutem i zamówić budzenie na właściwą godzinę. W wigilię podobno nie tylko ludzie starają się być dla siebie życzliwi.
Błogosławionych Świąt życzę wszystkim czytelnikom tych okruchów. Świąt pełnych pokoju od Pana Jezusa, który zaspokaja wszystkie ludzkie tęsknoty. Będę o Was pamiętał w modlitwie.

spektakl cieni

Kościół wypełniony był po brzegi. Panujący półmrok sprawiał, że nie mogłem dojrzeć niczyjej twarzy. A przecież ludzie oddaleni byli ode mnie zaledwie o kilka metrów. Dodatkowo światło reflektora padające bezpośrednio na miejsce, gdzie stałem oślepiało mi oczy.
Chwila była poważna. Kryło się jednak w niej coś radosnego i spontanicznego.
Mrużąc oczy jeszcze raz podniosłem głowę. Ale w półmroku mogłem dostrzec jedynie niewielkie płomienie świec trzymanych przez obecnych w świątyni.
– Teatr mroku i półcieni. Bez kształtów i barw. – Pomyślałem.
Poczułem się dziwnie obco. Przez chwilę wydało mi się, że moje miejsce jest tam, ze wszystkimi, na widowni, w bezbarwnym świecie szarych postaci. Dlaczego więc jestem po drugiej stronie?
Odwróciłem wzrok w stronę płonącego obok mnie Paschału. Delikatne podmuchy powietrza sprawiały, że jego płomień tańczył. Uśmiechnąłem się do niego.
– Teraz już wiem! Czas zakończyć ten spektakl cieni. Przecież dziś, jak nigdy dotąd, możemy poczuć się zaproszeni do Życia! A ja stoję tu po to, by powiedzieć o tym innym.
Uniosłem powoli głowę raz jeszcze spoglądając w mrok i drżącym głosem zacząłem:
– Exultet iam Angelica turba caelorum…

tam, gdzie nas nie ma

Przybyli Mędrcy, plackiem padli, złożyli dary, odjechali…
Pomyślałem, że przecież mógłbym pojechać z nimi. W końcu tam jeszcze nie byłem. Tylko, po co? Z doświadczenia wiem, że fascynacja egzotyką ciekawych miejsc kończy się mniej więcej po miesiącu. Zachłyśnięcie mija, a potem przychodzi codzienność, w której trzeba żyć. Jasne, ona też fascynuje, zwłaszcza wtedy, kiedy widzisz sens tego, co robisz i kiedy czujesz się po prostu potrzebny.
Pamiętam, że kiedyś Wschód Daleki manił mnie mocno. Jednak z jakichś powodów, wówczas nie odważyłem się na podjęcie takiej decyzji. Wybrałem Wschód nieco bliższy, ten pomiędzy Kaukazem a górami Uralu.
Jednak gdzie mi będzie tak dobrze, jak tu, gdzie jestem? Chyba przyzwyczaiłem się do swojego podwórka. Nigdy nie dążyłem do tego, żeby – jak czasem mawiają – uwić sobie gniazdko. I myślę, że tak się nie stało. Ale zastanawiam się nad tym, ile mam w sobie gotowości do podejmowania wyzwań mogących całkowicie przeorganizować moje życie?
Przyjeżdżając tu musiałem zaufać.
Ciekawe, co musiałbym zrobić, żeby być gotowym do drogi w nieznane?