męka kaznodziei

Produkowałem się jak tylko mogłem. Kładłem się na ambonie, wymachiwałem rękami, modulowałem głos czasem mówiąc z przejęciem i bardzo cicho, a niekiedy wprost krzycząc. Opowiedziałem nawet anegdotę, z której zazwyczaj ludzie się śmieją. Tymczasem na widowni nie było żadnej reakcji. Spoglądałem na ludzi, niekiedy nawet uparcie wpatrywałem się w ich twarze. Siedzieli w ławkach, albo stali pod chórem niczym kamienne posągi. Bez żadnych uczuć, bez najmniejszego przejawu emocji. A przecież mówiłem o uczuciach, o ich okazywaniu, o wrażliwości…
Przez cały niemalże czas miałem poczucie, że moje słowa przelatują gdzieś pomiędzy nimi, że nie znajdują zaczepienia, że niczym echo obijają się o ściany chcąc wydostać się na zewnątrz kościoła. Trudne to było.
Potem, po skończonej konferencji, przypomniałem sobie inne rekolekcje. Zupełnie inne! W których mówiąc z ambony zdarzało mi się dyskutować z ludźmi. Zadawałem pytania i po chwili wracała do mnie odpowiedź. Ktoś jeden się zgadzał, a ktoś inny był przeciw. Niektórzy do moich rozważań wnosili nawet własne treści i przemyślenia. Czasem po konferencji rozmawialiśmy jeszcze w zakrystii albo przed kościołem.
Było to zupełnie niepodobne do sytuacji, w jakiej znalazłem się teraz.
Pokerowe twarze słuchaczy. Nie wiesz, czy to, co mówisz do nich trafia, nie wiesz, co myślą? Nie widząc z ich strony żadnej reakcji w ogóle nawet nie wiesz, czy cię słuchają? Krótko mówiąc męka kaznodziei.
Na koniec, proboszcz parafii, dziękując mi za prowadzenie rekolekcji powiedział, że moje rozważania były takie… duszpasterskie! Uśmiechnąłem się pod nosem. Będę się cieszył, jeśli sprawią, że komuś teraz będzie bliżej do Pana Boga.

bracie, ja mam kazanie na każdą okazję!

Mrużąc oczy wpatrywałem się w jaskrawe światło lampy.
– Rekolekcje… – Myślałem. – Dwa tygodnie napiętej pracy. W sumie 5 serii. W dwóch powinienem wziąć udział, a kolejne trzy muszę sam poprowadzić.
Moje myśli wirowały wokół nich niczym ćma wokół żarówki. Szukałem jakiegoś klucza, koncepcji, tematu, którego mógłbym się uczepić.
Zasadniczo nauki rekolekcyjne powinny dotyczyć refleksji o Panu Jezusie. Pomyślałem jednak, że to zbyt duży kwantyfikator. Niemalże worek, do którego można wrzucić wszystko. A skoro wszystko, to z pewnością dla słuchaczy niewiele z takich rozważań wyniknie. Jednym uchem wlecą, po czym zaraz się ulotnią tak, że po paru chwilach nie będzie po nich śladu. Potrzebowałem jakiegoś konkretu.
Nagle przypomniało mi się jak kiedyś, będąc na ostatnim kursie w seminarium nie mogłem pojąć, jak wychodząc na ambonę nieprzygotowanym można mówić bez końca? W prawdzie o wszystkim i o niczym, ale jednak bez końca. Nie mieściło mi się to w głowie, dopóki sam tego nie doświadczyłem. Znajdując się w podobnej sytuacji byłem zmuszony komentować fragment Ewangelii. Co rusz wlatywały mi do głowy nowe wątki. Każdy wydawał się być ważny, nad każdym chciałem się chwilę zatrzymać. Rzeczywiście w ten sposób mogłem mówić bez przerwy, tyle tylko, że z moich rozważań niewielki był pożytek…
– No tak, zasoby… – Westchnąłem. – Jeśli je masz, powinieneś poradzić sobie w każdej sytuacji.

Kiedyś byłem świadkiem zdarzenia, kiedy to podczas liturgii diakon przeczytał inny fragment Ewangelii, niż było trzeba. Patrzyłem na kaznodzieję. Był nieco zaskoczony i delikatnie zbity z tropu, ale umiejętnie potrafił wybrnąć z sytuacji.
W zakrystii po Mszy diakon tłumaczył:
– Ojcze, przepraszam za to zamieszanie. Pomyliły mi się kartki i opacznie przeczytałem inny fragment…
– Nie przejmuj się, bracie! Ja mam kazanie na każdą okazję!