to co powinno, stać się musi
Przypomniała mi się rozmowa z pewną osobą, którą prowadziłem jakiś czas temu. Rozmowa o cierpieniu, o nieuchronności tego, co stać się musi i trudnościach w przyjmowaniu i godzeniu się z wszystkim, na co nie mamy wpływu.
Dochodziło południe. Siedzieliśmy w kawiarni przy stoliku. Słuchając smutnej opowieści raz po raz rzucałem ukradkowe spojrzenia na ulicę, gdzie obok nas normalnie toczyło się życie. Potok osób i samochodów przepływał ulicą w jedną i drugą stronę. Jedni dokądś biegli, do sklepu na zakupy, do pracy, urzędu, albo do przychodni, a inni – wydawało się, że po prostu spacerują, bez pośpiechu, jakby nie mieli nic szczególnego do zrobienia, jakby czas nie miał dla nich żadnego znaczenia, ponieważ mają go w nadmiarze. Spojrzałem na zegarek. Układ wskazówek na cyferblacie wskazywał, że też mam go mnóstwo i nigdzie nie muszę się spieszyć.
Nagle z zamyślenia wyrwała mnie świadomość, że przecież moja rozmówczyni – jak na ironię – czasu zaczyna mieć już całkiem niewiele. Jej życie rzeczywiście powoli zaczynało się kurczyć. Przyszłość przestawała już być czymś odległym, nieosiągalnym czymś, na co się czeka i doczekać nie może; bliskość końca natomiast robiła się śmiercionośnie niebezpieczna. Opowiadała o życiu ze świadomością choroby zmierzającej do śmierci, o przewartościowaniu codziennych spraw, o nowej perspektywie i zmianie priorytetów. Słuchając jej pomyślałem o tym, że nieuchronność bliskiej śmierci niezwykle wyostrza zmysły i zmienia percepcję, że przeżywanie codzienności musi wtedy wchodzić na zupełnie inny poziom pozwalając doświadczać tego, co dla ludzi zdrowych jest niedostępne.
Pamiętam, że przez cały czasz rozmowy towarzyszyło mi zakłopotanie i smutek, bezradność wobec ogromu cierpienia, jakie nas spotyka i złość na to, że nim coś na dobre się zacznie, wcześniej musi się skończyć. Widzę, że sam mam kłopot w przyjmowaniu tego, co stać się musi, co nie jest mi na rękę i na co nie mam żadnego wpływu, ale wiem jedno – co by się nie stało, trzeba iść dalej.