to co powinno, stać się musi

Przypomniała mi się rozmowa z pewną osobą, którą prowadziłem jakiś czas temu. Rozmowa o cierpieniu, o nieuchronności tego, co stać się musi i trudnościach w przyjmowaniu i godzeniu się z wszystkim, na co nie mamy wpływu.

Dochodziło południe. Siedzieliśmy w kawiarni przy stoliku. Słuchając smutnej opowieści raz po raz rzucałem ukradkowe spojrzenia na ulicę, gdzie obok nas normalnie toczyło się życie. Potok osób i samochodów przepływał ulicą w jedną i drugą stronę. Jedni dokądś biegli, do sklepu na zakupy, do pracy, urzędu, albo do przychodni, a inni – wydawało się, że po prostu spacerują, bez pośpiechu, jakby nie mieli nic szczególnego do zrobienia, jakby czas nie miał dla nich żadnego znaczenia, ponieważ mają go w nadmiarze. Spojrzałem na zegarek. Układ wskazówek na cyferblacie wskazywał, że też mam go mnóstwo i nigdzie nie muszę się spieszyć.

Nagle z zamyślenia wyrwała mnie świadomość, że przecież moja rozmówczyni – jak na ironię – czasu zaczyna mieć już całkiem niewiele. Jej życie rzeczywiście powoli zaczynało się kurczyć. Przyszłość przestawała już być czymś odległym, nieosiągalnym czymś, na co się czeka i doczekać nie może; bliskość końca natomiast robiła się śmiercionośnie niebezpieczna. Opowiadała o życiu ze świadomością choroby zmierzającej do śmierci, o przewartościowaniu codziennych spraw, o nowej perspektywie i zmianie priorytetów. Słuchając jej pomyślałem o tym, że nieuchronność bliskiej śmierci niezwykle wyostrza zmysły i zmienia percepcję, że przeżywanie codzienności musi wtedy wchodzić na zupełnie inny poziom pozwalając doświadczać tego, co dla ludzi zdrowych jest niedostępne.

Pamiętam, że przez cały czasz rozmowy towarzyszyło mi zakłopotanie i smutek, bezradność wobec ogromu cierpienia, jakie nas spotyka i złość na to, że nim coś na dobre się zacznie, wcześniej musi się skończyć. Widzę, że sam mam kłopot w przyjmowaniu tego, co stać się musi, co nie jest mi na rękę i na co nie mam żadnego wpływu, ale wiem jedno – co by się nie stało, trzeba iść dalej.

nieszczęsny dar

Realizując decyzję o odkupieniu człowieka, lub mówiąc filozoficznie o jego odnowie ontologicznej, Bóg od samego początku posługiwał się ludźmi. Patriarchami Izraela, prorokami, królami itp. Sam ich wybierał, powoływał i namaszczał, by stali się narzędziami w Jego rękach. Nie wszyscy byli narzędziami doskonałymi, niekiedy ich słabość, nieudolność i grzeszność musiała zostać do szpiku własnej istoty przepalona Jego łaską. Taka, niestety, jest ludzka natura, że po grzechu ciągle z nią jest kłopot. Częściej szuka siebie, realizuje własne plany, niż zwraca się do Boga i pełni Jego wolę.

Najcenniejszym z nich, wybranym i w szczególny sposób namaszczonym była prosta dziewczyna z Nazaretu, Maryja. W zwyczajności ludzkiego życia łaska Boża uwidoczniła się w niej w sposób nadzwyczajny. To, co ludzkie, ograniczone i nędzne, osłonięte cieniem w jej osobie staje się wyjątkowe, piękne i czyste. Maryja jednak wciąż pozostaje człowiekiem, nie ma natury innej, niż ludzka, posiada wszystkie jej istotne cechy: cielesność i wolną wolę. Zostaje jedynie zachowana od skutków grzechu pierworodnego, od wrodzonej skłonności do wybierania tego, co przeciwne Bogu.

Odkrycie i przyjęcie prawdy o bożym macierzyństwie na pewno było dla niej czymś niezwykłym, czymś niebywałym i boskim. Niemniej jednak słuchając anioła z bojaźnią i drżeniem mogła przyjąć postawę inną, niż zgoda na wypełnienie się w jej życiu zamiarów Boga. Wolna w decydowaniu o tym, co zrobi, a czego nie zrobi mogła na przykład w odpowiedzi rzucić mu, że… właściwie nie jest zainteresowana jego propozycją, że ma już inne plany na życie, z których nie chciałaby rezygnować, że może wyjedzie do miasta, pójdzie do szkoły, albo znajdzie pracę… poza tym niedługo wychodzi za mąż, więc zanim na cokolwiek się zdecyduje, to i tak najpierw powinna porozmawiać o tym z narzeczonym, a to człowiek porywczy, prawdziwy Izraelita, więc niewiadomo jak zareaguje i co mu do głowy strzeli, kiedy się dowie, że jego narzeczona jest w ciąży z kimś innym… Tak się jednak nie stało.

Kiedy przyglądam się sobie widzę, że decyzje, które podejmuję są wypadkowymi moich wcześniejszych wyborów. Zwykle wynikają z nabytych wzorców, zdobytej wiedzy przekutej doświadczeniem na mądrość, wyznawanej religii, obyczajowości, etosu społecznego i wielu innych kontekstów. Podstawową ich zasadą zawsze jednak jest ten sam nieszczęsny, sprawiający wiele kłopotu, dar wolnej woli. W przeciwieństwie do Miriam z Nazaretu mam duże trudności z godzeniem się na to, co życie przynosi. Zastanawiam się więc kiedy wreszcie nauczę się z niego twórczo korzystać?

odnaleźć siebie

Przedświąteczne oczekiwanie zawsze jest dla mnie takie… niecodzienne, niezwykłe, za każdym razem inne. Pewnie dlatego, że ilekroć przed nim staję, podchodzę do niego inaczej, niż wcześniej. Bo starszy jestem, bardziej doświadczony, a może po prosu głupszy? W każdym razie na pewno inny, w innej dyspozycji i z nowym bagażem doświadczeń, jakie w minionym roku mnie spotkały. Niby więc ten sam z metryki urodzenia, a mimo wszystko różny od samego siebie z poprzedniego roku, z ubiegłego Adwentu. Przychodzi mi do głowy refleksja, że moje życie znów zaczyna zależeć ode mnie samego, tzn. od moich decyzji, od tego co zrobię, albo czego zaniecham. Nie to, żebym wcześniej nie miał na nie wpływu, tak oczywiście nie było, ale jeszcze jakiś czas temu miałem wrażenie, że płynę niesiony przez falę dokonanych wcześniej wyborów, że żadnych nowych wyzwań nie muszę podejmować, a jeśli już jakieś się zdarzały, to wynikały wyłącznie z codziennie ponawianej gotowości do brania życia za rogi, przyjmowania tego, co nowy dzień przynosi. Tymczasem coraz częściej czuję potrzebę, nawet konieczność, określania siebie wobec wszystkiego, ludzi, wydarzeń, okoliczności, do podejmowania jasnych decyzji, nowych wyzwań. Mam wrażenie, że życie teraz właśnie mnie chce wziąć za rogi. I czuję się tak, jakbym po raz kolejny, albo na nowo musiał się z nim mierzyć, udowadniać, że przecież to ja mam władzę nad samym sobą, że sam o wszystkim decyduję, i że nic i nikt nie zmusi mnie do postępowania wbrew temu w co wierzę.

Kryzys środka życia, kłopoty z tożsamością, trudności w odnalezieniu zgubionego siebie… Jakkolwiek nazwałbym stan, w jakim się znalazłem i tak w pełni nie odzwierciedli on wszystkiego, co czuję. Najważniejsze, że życie się nie kończy, co najwyżej tylko zmienia. Niemniej jednak trudno jest trwać w zawieszeniu pomiędzy tym, co się skończyło, a tym, co dopiero może się zacząć.

prosto z szafy

Wyciągnąłem z szafy zagrzebany wśród różnych sprzętów stary wzmacniacz. Chociaż może wcale nie taki znów stary, to przecież model zaledwie sprzed kilku lat. Niektórzy jednak mówią, że sprzęt elektroniczny bardzo szybko się starzeje, szybciej, niż mogłoby się wydawać. Twierdzą, że to, co kupujesz dzisiaj, za tydzień, miesiąc będzie miało swojego nowego i lepiej dopracowanego następcę. Zapewne po to, byś w najbliższym czasie pomyślał o dokonaniu jakiegoś upgradu, albo o całkowitej wymianie sprzętu na lepszy. Takie, niestety, są prawa komercyjnego rynku i producentów elektroniki. Mam jednak wrażenie, że w zdecydowanie większym stopniu, niż posuwanie techniki naprzód, przyczyniają się do powstawania elektronicznych śmietników. Zresztą, nie mam na to wielkiego wpływu. Co najwyżej taki, że używając dobrodziejstw techniki korzystam z nich dopóty, dopóki działają i jest z nich pożytek, kiedy jednak sprzęt zaczyna się psuć, a koszty napraw przestają mieć cokolwiek wspólnego ze zdrowym rozsądkiem, dopiero wtedy wszystko ląduje na śmietniku. Wzmacniacz więc nie znalazł się na śmietniku, tylko w szafie. Już dawno chciałem dać mu kolejną szansę, nie było tylko ku temu okazji. Teraz jednak, broniąc się przed pogrążeniem w wyjałowionej przez pandemię codzienności, postanowiłem porządkować sprawy, które wcześniej z różnych powodów odsuwałem od siebie. Jedna z nich dotyczy właśnie rzeczy z dna szafy stojącej w moim pokoju. Rzadko do niej zaglądam, jeżeli już to robię, to zasadniczo po to, by coś do niej wrzucić, a nie wyciągnąć. Wspomniany wzmacniacz jest pierwszą rzeczą spośród wielu, jaka ujrzała światło dzienne. Jestem jego drugim posiadaczem. Szczęśliwym zbiegiem okoliczności sprzęt ów trafił do mnie, ponieważ poprzedni właściciel, zgodnie z duchem postępu, postanowił kupić nowszy model. Z klasztornej rupieciarni dodatkowo przytaszczyłem do celi dwie kolumny głośnikowe (te są naprawdę stare), połączyłem przewodami, podpiąłem komputer i działa! I cieszy ucho i raduje serce ;))

W kościele życie powoli wraca do normy. Z ograniczeniami jeszcze, ale już zaczyna ocierać się o niewielkie namiastki normalności. Cieszę się z tego. Tęsknię za ludźmi, za spotkaniami, za posługą innym, co traktuję przecież jako fragment własnego powołania. Z nieskrywaną nadzieją wyglądam więc powrotu lepszego czasu. Wiem, że na pewno przyjdzie.