gdy Pan Bóg drzwi zamyka, to otwiera okno

Okno pierwsze, drugie, trzecie, piąte, dziesiąte… Wisząc na linie kilkanaście metrów nad ziemią szorowałem zapaćkaną elewację budynku. Robota jak robota – pomyślałem. Ani ciężka, ani lekka, tylko brudna nieco. Zresztą, przekonany byłem do tego, że praca fizyczna dobrze mi zrobi. Czułem, że jej potrzebuję. Kręgosłup już coraz mniej mi doskwierał, pogoda była dobra – w sam raz na takie zajęcie, więc…
Poza tym długie, w ostatnim czasie, przesiadywanie na terapeutycznej kozetce strasznie mnie wymęczyło. Potrzebowałem przewietrzenia umysłu i wyjścia z domu na ulicę, do ludzi. A tak w ogóle, to i grosz do budżetu domowego przecież też by się przydał.

Spojrzałem w dół. Szubrawczyk, kilka metrów niżej, na lewo ode mnie, zręcznie uwijał się przy pracy. Dzięki ramionom, długim jak macki ośmiornicy, bez problemu dostawał do krawędzi paneli, które zobowiązaliśmy się umyć. Mnie, niestety, nie szło tak prosto. Jestem niższy i krótsze mam ręce, więc żeby dosięgnąć tam, gdzie z łatwością sięgał Szubrawczyk, musiałem za każdym razem robić na linie niewielkie wahadło.

Pogoda tego dnia rzeczywiście była piękna. Słońce prażyło od wczesnych godzin rannych, a delikatny wiatr, jak radiator, studził, gorącą od różnych powodów atmosferę.

Dwa dni później, po skończonej już pracy, Szubrawczyk brał ślub z Anną. Stojąc w kościele przy ołtarzu, w pewnym momencie, jak w kalejdoskopie, zaczęły przelatywać mi przed oczyma sytuacje, przez które wspólnie dane nam było przechodzić. Praca, wspinanie, rekolekcje, wspólne wyjazdy…
W kazaniu mówiłem o oknach. Jednak nie o tych, które myliśmy, ale o takich, które Pan Bóg otwiera chcąc pokazać nowe możliwości. Oby zawsze były czyste, żeby jak najwięcej można było przez nie zobaczyć!