to co powinno, stać się musi

Przypomniała mi się rozmowa z pewną osobą, którą prowadziłem jakiś czas temu. Rozmowa o cierpieniu, o nieuchronności tego, co stać się musi i trudnościach w przyjmowaniu i godzeniu się z wszystkim, na co nie mamy wpływu.

Dochodziło południe. Siedzieliśmy w kawiarni przy stoliku. Słuchając smutnej opowieści raz po raz rzucałem ukradkowe spojrzenia na ulicę, gdzie obok nas normalnie toczyło się życie. Potok osób i samochodów przepływał ulicą w jedną i drugą stronę. Jedni dokądś biegli, do sklepu na zakupy, do pracy, urzędu, albo do przychodni, a inni – wydawało się, że po prostu spacerują, bez pośpiechu, jakby nie mieli nic szczególnego do zrobienia, jakby czas nie miał dla nich żadnego znaczenia, ponieważ mają go w nadmiarze. Spojrzałem na zegarek. Układ wskazówek na cyferblacie wskazywał, że też mam go mnóstwo i nigdzie nie muszę się spieszyć.

Nagle z zamyślenia wyrwała mnie świadomość, że przecież moja rozmówczyni – jak na ironię – czasu zaczyna mieć już całkiem niewiele. Jej życie rzeczywiście powoli zaczynało się kurczyć. Przyszłość przestawała już być czymś odległym, nieosiągalnym czymś, na co się czeka i doczekać nie może; bliskość końca natomiast robiła się śmiercionośnie niebezpieczna. Opowiadała o życiu ze świadomością choroby zmierzającej do śmierci, o przewartościowaniu codziennych spraw, o nowej perspektywie i zmianie priorytetów. Słuchając jej pomyślałem o tym, że nieuchronność bliskiej śmierci niezwykle wyostrza zmysły i zmienia percepcję, że przeżywanie codzienności musi wtedy wchodzić na zupełnie inny poziom pozwalając doświadczać tego, co dla ludzi zdrowych jest niedostępne.

Pamiętam, że przez cały czasz rozmowy towarzyszyło mi zakłopotanie i smutek, bezradność wobec ogromu cierpienia, jakie nas spotyka i złość na to, że nim coś na dobre się zacznie, wcześniej musi się skończyć. Widzę, że sam mam kłopot w przyjmowaniu tego, co stać się musi, co nie jest mi na rękę i na co nie mam żadnego wpływu, ale wiem jedno – co by się nie stało, trzeba iść dalej.

noworoczna symfonia

– Bogu chwała, a nam życie w pokoju i miłości!

Szampana wypijałem z niekłamaną radością. Całą kompanią, pełni entuzjazmu, staliśmy wokół płonącego ogniska i wpatrywali się w niebo. Wystrzeliwane sylwestrowe fajerwerki z chwili na chwilę stawały się coraz głośniejsze i niebo robiło się od nich coraz bardziej kolorowe. Tak muszą brzmieć salwy armatnie, pomyślałem. Też miałem ochotę coś odpalić, petardę, rakietę, bombę, cokolwiek, żeby tylko mocno gruchnęło, strzeliło w niebo i eksplodowało tysiącem kolorowych iskier.

Pierwszy dzień Nowego Roku przywitał nas bezchmurnym niebem. Właśnie takim, za jakim od wielu dni tęskniłem, niczym niezmąconym kryształowo czystym błękitem. Poranek jednak okazał się mroźny, termometr wskazywał kilka stopni poniżej zera. Wychodząc z klasztoru do kościoła głębiej zaciągnąłem kaptur habitu na głowę i szczelniej owinąłem się szalikiem.

Kilka godzin później, około południa, stałem na wieży widokowej na Gorcu Kamienieckim. Panorama okolicy, jaką można było z jej wysokości zobaczyć mocno zawracała mi w głowie. Z trudem łapałem równowagę, jednak zachłannie wlepiałem wzrok w każdą stronę świata, każdym ze zmysłów wsysałem w siebie widok Tatr, Beskidu Wyspowego, błękit nieba, ciepło styczniowego słońca, delikatność wiatru i świeży zapach mroźnego powietrza. Noworoczna symfonia barw i dźwięków wirowała w mojej głowie niczym karuzela. Obrazy, na które patrzyłem i dźwięki, jakie dochodziły do moich uszu przeplatały się jak w kalejdoskopie zmieniając się, zachodząc na siebie i nawzajem się przenikając. Warto było tu przyjść, uzasadniałem w myślach słuszność niechętnie podejmowanej wcześniej decyzji. Przecież jeszcze o poranku na samą myśl o kolejnej górskiej wędrówce pełnej stromych podejść, przedzierania się przez gorczańskie zagajniki i chaszcze, na domiar złego z ciężkim plecakiem i po kolana w śniegu robiło mi się niedobrze. Teraz jednak było inaczej. Nie żałowałem, że tu przyszedłem, nic a nic. Byłem zmęczony, co prawda, po covidzie wciąż mam trudności z powrotem do stanu sprzed choroby, jakoś nie mogę odzyskać sprawności fizycznej. Poza tym w okresie świątecznym, wszystko, co zdobywałem, to zaledwie góry jedzenia. Wspinałem się, co najwyżej, na kolejne, bardziej wysublimowane wyżyny smaków i zapachów, od jednego stołu do drugiego. Zresztą, nie mieliśmy wielkiego wyboru: chodziło o to, że albo pozwolimy jedzeniu zakwitnąć i ostatecznie wylądować w kuble na śmieci, albo w imię szacunku do tych, co go przygotowali, organizując posiedzenia przy stole skrupulatnie wyczyścimy półmiski ze świątecznych potraw. Ostatecznie zwyciężyły moralność i rozsądek, jakże by inaczej.

Zmęczenie, które ogarnęło mnie po tym, jak w biegu i na oparach sił wdrapywałem się po schodach na wieżę, powoli zaczynało ustępować. Oddychałem już normalnie, bez zadyszki. Zapatrzony w błyszczące na tle nieba granie tatrzańskich szczytów zapomniałem o tym, co mnie bolało. Zresztą, nie miało to już żadnego znaczenia. Czułem się wolny.

odnaleźć siebie

Przedświąteczne oczekiwanie zawsze jest dla mnie takie… niecodzienne, niezwykłe, za każdym razem inne. Pewnie dlatego, że ilekroć przed nim staję, podchodzę do niego inaczej, niż wcześniej. Bo starszy jestem, bardziej doświadczony, a może po prosu głupszy? W każdym razie na pewno inny, w innej dyspozycji i z nowym bagażem doświadczeń, jakie w minionym roku mnie spotkały. Niby więc ten sam z metryki urodzenia, a mimo wszystko różny od samego siebie z poprzedniego roku, z ubiegłego Adwentu. Przychodzi mi do głowy refleksja, że moje życie znów zaczyna zależeć ode mnie samego, tzn. od moich decyzji, od tego co zrobię, albo czego zaniecham. Nie to, żebym wcześniej nie miał na nie wpływu, tak oczywiście nie było, ale jeszcze jakiś czas temu miałem wrażenie, że płynę niesiony przez falę dokonanych wcześniej wyborów, że żadnych nowych wyzwań nie muszę podejmować, a jeśli już jakieś się zdarzały, to wynikały wyłącznie z codziennie ponawianej gotowości do brania życia za rogi, przyjmowania tego, co nowy dzień przynosi. Tymczasem coraz częściej czuję potrzebę, nawet konieczność, określania siebie wobec wszystkiego, ludzi, wydarzeń, okoliczności, do podejmowania jasnych decyzji, nowych wyzwań. Mam wrażenie, że życie teraz właśnie mnie chce wziąć za rogi. I czuję się tak, jakbym po raz kolejny, albo na nowo musiał się z nim mierzyć, udowadniać, że przecież to ja mam władzę nad samym sobą, że sam o wszystkim decyduję, i że nic i nikt nie zmusi mnie do postępowania wbrew temu w co wierzę.

Kryzys środka życia, kłopoty z tożsamością, trudności w odnalezieniu zgubionego siebie… Jakkolwiek nazwałbym stan, w jakim się znalazłem i tak w pełni nie odzwierciedli on wszystkiego, co czuję. Najważniejsze, że życie się nie kończy, co najwyżej tylko zmienia. Niemniej jednak trudno jest trwać w zawieszeniu pomiędzy tym, co się skończyło, a tym, co dopiero może się zacząć.

porcelanowy jubileusz

Zadzierając głowę z niepokojem spoglądałem na przewalające się po niebie ciemne i ciężkie chmury. Niechybnie będzie padać, myślałem. Ołowiane niebo sprawiało wrażenie jakby za chwilę miało runąć w dół, spaść na ziemię i niczym tsunami zmyć jej z powierzchni wszystko, co nie jest w nią wrośnięte, co nie ma korzeni. Bardzo jednak tego nie chciałem i w duchu modliłem się, żeby tak się nie stało. Znajdowałem się w okolicy Tyńca, więc do przejechania zostało mi zaledwie kilkanaście kilometrów. Byłem przekonany, że jeśli się sprężę zrobię to w nieco ponad pół godziny. Królewskie miasto jednak przywitało mnie wiosennym lecz mało przyjemnym deszczem. Kilkaset metrów przed klasztorem rozpadało się na dobre. Na szczęście droga była pusta a kolarski finisz szybki, więc nie zmokłem tak bardzo.

Kiedy myślę o latach życia zakonnego czuję na sobie wyrzeźbione przez czas bruzdy i zmarszczki. Nie tyle te namacalne na ciele (na te patrzę codziennie, kiedy o poranku przeglądam się w lustrze), ile te odciśnięte na sercu. Zasługa moja jedynie w tym, (jeżeli w ogóle mówić można o jakichkolwiek zasługach), że nie odpuściłem, nie dałem za wygraną, nie machnąłem ręką i nie uległem zniechęceniu. A przecież można było. I czasem mam wrażenie, że wtedy byłoby wygodniej, może nawet prościej, ale czy lepiej? No właśnie, teraz z pewnością tego się nie dowiem, może dopiero po Drugiej Stronie. Wierzę jednak, że Bóg w końcu pozwoli mi poznać prawdę.

Każda rocznica, tym bardziej jubileuszowa, zwykle prowokuje do rozmyślań, ale wcale nie miałem na nie ochoty. Świętując porcelanowy jubileusz konsekracji kapłańskiej, wspominaliśmy, jak to podczas święceń z drżeniem leżeliśmy plackiem w kościele przed ołtarzem, jakby to działo się wczoraj, a przecież tyle lat już minęło! Było mi dobrze. Miło było się spotkać. Miałem jednak przekonanie, że i tak najważniejsza jest teraźniejszość, tu i teraz, ten czas, który mam do dyspozycji i tylko ode mnie zależy, co z nim zrobię, jak go wykorzystam. Pan Bóg przecież nieustannie na nowo otwiera perspektywę, w której mogę i powinienem pełnić Jego wolę i realizować, co zostało mi powierzone. Tak więc trzeba iść dalej, przed siebie i z nadzieją spoglądać w wieczność. Pandemia się kończy, ciekawe co nowego życie przyniesie.