pogawędki z niepokojem

– To życie… takie… Nie radzę sobie, mam wrażenie, że wszystko, w czym tkwię przerasta mnie. Początkowo myślałam, że kwarantanna… nic nadzwyczajnego, dwa tygodnie spędzone w domu, z rodziną… ale już nie daję sobie rady. Oboje z mężem jesteśmy zarażeni. Ja infekcję przechodzę bezobjawowo, mój mąż jednak trochę gorączkuje…

Ostatnio często myślę o nieprzewidywalności życia, o jego scenariuszach pełnych niewiarygodnych zwrotów akcji, o tym, na co nie mam wpływu i o sytuacjach, których nigdy nie będę w stanie przewidzieć. Każdego dnia na nowo, niemalże bez przerwy, mam poczucie zderzania się z tym, czego jeszcze w moim życiu nie było i czego do tej pory jeszcze nigdy nie przerabiałem. To nieustanne zaskakiwanie, zadziwianie, zmusza mnie do czujności i uwagi. Ciągle więc podejmuję próbę kontrolowania wszystkiego, co wokół się dzieje. Jednak moje zabiegi ogarnięcia zwariowanej rzeczywistości wydają mi się bardzo naiwne i śmieszne. Za każdym razem przychodzi też refleksja, że przecież nie tak miało być, że przecież nie tego chciałem. Błędny krąg zamyka się wzbierającym w środku uczuciem złości na siebie, że po raz kolejny wykazałem się niekompetencją i głupotą, które to znów prowokują mnie do trzymania ręki na pulsie, do kontroli, czego przecież nie jestem w stanie robić. I tak w kółko. Po prostu życie!

Jakiś czas temu, jeszcze na początku pandemii, zarejestrowałem dodatkowy numer telefonu na pogawędki z niepokojem. Ludzie dzwonią, więc z nimi rozmawiam. Opowiadają o swoich niepokojach i lękach, o przeżywaniu kwarantanny i o duchowych rozterkach w związku z ograniczonym dostępem do sakramentów. Coraz częściej jednak zastanawiam się, czy przypadkiem sam nie powinienem do kogoś zadzwonić.

niezwykłość spraw prostych

Jeden, dwa, pięć, siedem… Dwanaście, osiemnaście… Siedząc na ławce przed wejściem do kościoła liczyłem osoby przychodzące na mszę świętą. Zazwyczaj robimy to przy końcu każdego roku liturgicznego, żeby mieć ogólne rozeznanie, ilu tak zwanych wiernych, albo po łacińsku, dominicantes, zwyczajowo w niedzielę chodzi do kościoła. Tymczasem na początku odmrażania ograniczeń, robiąc wyliczenia powierzchni bazyliki doszliśmy do wniosku, że może znajdować się w niej nie więcej, niż czterdzieści osób. Niewiele, ale cóż, takie przepisy. Żeby jednak dać możliwość uczestnictwa w niedzielnym nabożeństwie większej liczbie parafian wprowadziliśmy dwie dodatkowe msze święte.

Okazuje się, że w czasach pendemicznych nawet zwykłe, powszednie sprawy zaczynają ocierać się o niezwykłość. Dzieje się tak w związku ze specyfiką ich załatwiania, na przykład formalności w urzędzie, tankowania paliwa na stacji benzynowej, czy najzwyklejszego robienia zakupów w osiedlowym spożywczaku. Podczas każdego wyjścia z klasztoru sam ciągle się z tym zderzam. Jak choćby wczoraj, kiedy wybrałem się do miasta, by odebrać z księgarni literaturę zamówioną w Internecie. Czy jest pan z grupy sześćdziesiąt pięć plus, usłyszałem na progu sklepu zanim zdołałem cokolwiek powiedzieć, pomiędzy dziesiątą a dwunastą obsługujemy tylko seniorów. Młoda dziewczyna zza kontuaru zerkała na mnie wzrokiem badawczym i pełnym wątpliwości, co do mojego wieku. Proszę poczekać, albo przyjść później. Ton jej głosu był na tyle stanowczy, że uznałem, iż nie ma co dyskutować. Zły na siebie, że znów się zakręciłem, odwróciłem się na pięcie i poszedłem precz. Stojąc na ulicy, popatrzyłem na swoje odbicie w witrynie księgarni. Jak dobrze, że nikt jeszcze nie bierze mnie za seniora!

Liczę na to, że w najbliższej przyszłości pandemiczna zawierucha wreszcie się skończy, że wróci normalność, zwykła codzienność, że znów można będzie po prostu cieszyć się życiem.

drogi nasze codziennie wiodą do Emaus

Drogi nasze codziennie wiodą do Emaus… Odgrzebałem stary poetyk M.J. Kononowicza. Natchnął mnie. Pewnie przez trwającą Paschę i przez opisane w Ewangelii spotkanie wędrujących uczniów ze Zmartwychwstałym. Siedząc w kościele na wieczornym różańcu myślałem o własnej drodze do Emaus, o tej mojej wędrówce przez lata życia zakonnego. Wypełnionej zachwytem, egzaltacją i radością płynącą z doświadczenia żywego Kościoła, jednocześnie jednak pełnej smutku i bólu, cierpienia, grzechu i nocy ciemnej, w której krawędzie świata przestają być ostre i czytelne, i gdzie jedynym pewnym punktem oparcia jest wątpliwość.

Przyszła mi myśl, że w tej wędrówce do Emaus niekiedy tak bardzo trudno o spotkanie ze Zmartwychwstałym. Uczniom się udało (z pewnością była to łaska), ponieważ Chrystus sam do nich wyszedł z inicjatywą. Pojawił się ni stąd, ni zowąd, zagaił rozmowę, sprowokował do dyskusji. Ich serca, oczy i umysły były jednak zaplątane w smutek i rozgoryczenie, jakich doznali w Jerozolimie. Tam też pewnie pogrzebali razem z Nim w Jego grobie swoje plany i nadzieje na wolny Izrael i świetlaną przyszłość. I co ciekawe, stan, w którym się znajdowali nie był przyjemny, nie była to ich strefa komfortu – pomimo tego jednak rozpamiętując go, napełniali się nim i pielęgnowali w sobie. Krótko mówiąc, ulegli właściwej rodzajowi ludzkiemu ułomności, która trudne sprawy, choć bolesne, nie pozwala zostawić za sobą tylko się nimi karmi.

Rozmyślając tak, nagle zobaczyłem w sobie wszystkie pragnienia bycia blisko Boga, szukania Go w codzienności, wypatrywania w drugim człowieku, zabiegania o relację z Nim w modlitwie i sakramentach, zobaczyłem wszystkie swoje nadzieje i pokładaną w Nim ufność i… i nagle zrobiło mi się smutno. Dotarło do mnie, jak wiele jest w moim życiu interesowności, myślenia o sobie, szukania siebie, asekuracji i troski o zaspokajanie własnych pragnień; jak wiele w nim przywiązań do spraw, rzeczy i ludzi, które tylko ograniczają perspektywę czyniąc mnie niewolnikiem własnych namiętności.

Być może powinienem zawrócić i pójść w stronę Jerozolimy. Tam, gdzie koniec ma właśnie swój początek. Gdzie śmierć zadana Chrystusowi na Golgocie stała się zaczynem nowego życia i dzieła, które w moim wędrowaniu wciąż czeka na swój finał. Być może…

śmiercionośna izolacja

Przymusowa kwarantanna, nawet w klasztorze, skutecznie pacyfikuje wszelkie przejawy indywidualności. Coraz mniej zostawia miejsca na ekscentryzm i wyjątkowość. Ulepiona z ograniczeń niczym walec wyrównuje wszystko, co mogłoby wyjść poza jej ramy. Nie jest już istotne czy czegoś chcesz czy nie chcesz – teraz po prostu musi tak być, na niektóre sprawy przestajesz mieć wpływ i powinieneś się z tym pogodzić. Jeśli tego nie zrobisz zniszczy cię frustracja i złość, a ty przez nie potem zniszczysz innych. Tworzymy jedenastoosobową wspólnotę, powinniśmy więc trzymać się razem, jednak nie jest to proste. Pomimo wszystko dobrze, że chociaż potrafimy zjednoczyć się przy kilku inicjatywach, jakie podjęliśmy na naszym podwórku i w jakie wplątujemy, oczywiście na tyle, na ile się da, sympatyków klasztoru i kościoła. Niewielki to fragment wspólnego życia i zaangażowania wspólnoty, na dodatek w dużej mierze zdalny, ale daje wiele radości i poczucia, że dysponując ubóstwem środków i możliwości też można zrobić coś dobrego.

Święta spędziłem w zawieszeniu pomiędzy domem a kościołem. Właściwie niczym szczególnym tegoroczna Pascha nie różniła się od dni, jakie ją poprzedzały. Poza jedynie wyjątkowym charakterem sprawowanej liturgii oraz poza świątecznymi posiłkami zjedzonymi ze spokojem przy świątecznym stole i przyprawionymi świadomością, że nigdzie nie trzeba się spieszyć. Tempo życia znacznie wyhamowało, co wszyscy zauważyliśmy. Nie jest to jednak komfortowa sytuacja, i każdy z nas z pewnością wiele oddałby za to, żeby wreszcie życie wróciło do normalności.

Póki co żyję tym, co mam, tym co jest w zasięgu ręki, na co sytuacja jeszcze mi pozwala. Słuchając w czasie Wigilii Paschalnej homilii brata Aleksandra pomyślałem, że być może grobem, w którym w jakiś sposób powinienem umrzeć jest właśnie ten czas izolacji, doświadczenia niemocy, ludzkiej ograniczoności, poczucia, że wiele z tego, co mnie spotyka jest poza moją kontrolą, na co nie mam wpływu, że tym grobem są wszystkie moje zadufania i opory, obawy i lęki, to pogrzebane w niemożliwości oczekiwania i nadzieje, frustracje i złości i wszystko inne, co sprawia, że tak naprawdę już nie żyję. Umieranie więc może być trudne. Ufam jedynie, bo tyle tylko mi zostało, że Bóg pozwoli mi potem narodzić się na nowo.