błogosławiona nieobecność

Życie w czasie pandemii coraz bardziej zwraca uwagę na swoją specyfikę. O ile jeszcze jakiś czas temu bardzo spokojnie patrzyłem na to, co dzieje się wokół, o tyle teraz wprowadzone ograniczenia zaczynają mi coraz bardziej doskwierać. Najbardziej jest to widoczne nawet nie tyle w niemożliwości wyjścia na przyrodę, pojeżdżenia rowerem po okolicy czy w kłopotach związanych z załatwianiem różnych spraw na mieście – najbardziej dotkliwym staje się sprawowanie liturgii w pustym kościele i zawieszenie wszelkich tradycyjnych rodzajów duszpasterstwa. Jasne, można wobec tego zacząć rozwijać to, co niestandardowe, tyle tylko, że nic nigdy nie będzie w stanie zstąpić fizycznego kontaktu z drugim człowiekiem.

Wczoraj, w Wielki Piątek, sprawując Liturgię Męki Pańskiej spoglądałem od ołtarza na pusty i zimny kościół. W ogóle było zimno. Już jakiś czas temu wyłączyliśmy ogrzewanie, żeby nie generować dodatkowych kosztów. Miałem jednak wrażenie, że zimno fizyczne potęgowane jest przez chłód płynący właśnie z pustego kościoła. Ten chłód emocjonalny wynikający z nieobecności ludzi, z pustki, z braku fizycznej relacji z nimi. Co z tego, że byli po drugiej stronie obiektywu kamery i światłowodu, kiedy nie było ich tutaj stojących wokół ołtarza?

Przypominam sobie święta, jakie niegdyś przeżywałem w ubóstwie środków i relacji z innymi, nigdy jednak nie było to doświadczenie do tego stopnia chłodne i beznamiętne. Cóż, zastanawiam się kiedy nastąpi koniec nieobecności i ograniczeń, i żyję nadzieją na lepsze czasy.

co życie przyniesie

Upał zelżał. Jak dobrze, że wczorajsze, i chyba ostatnie już przebłyski listopadowego słońca udało mi się wykorzystać na wycieczkę po okolicznych wzgórzach. Przez niemalże miesiąc siedziałem w domu. Po powrocie z urlopu, końcem października, przyłapałem infekcję dróg oddechowych, która dość skutecznie zatruwała mi życie. Próbowałem leczyć ją konwencjonalnie miodem, cytryną i ogólnodostępnymi w aptece medykamentami. Jednak bezskutecznie. Dopiero wizyta u lekarza w pobliskim peozecie i antybiotyk przyniosły rezultaty.
Cieszyłem się więc tym niedzielnym popołudniem jak tylko mogłem.
Siedząc w schronisku, na szczycie największego masywu w mojej okolicy, wsuwałem szarlotkę i popijałem grzany browar. Tłumów nie było. Kilka osób tylko siedziało przy drewnianych ławach ustawionych naprzeciw baru. Lubię takie chwile. Zwłaszcza kiedy można z innymi pogwarzyć. Bo każdy jest ciekawy, bo każdy ma swoją opowieść, historię i życie, które zawsze jest niepowtarzalne. Właściwie… trzeba tylko słuchać.
Dojadłem w końcu swój kawałek ciasta, pożegnałem się z innymi, założyłem kurtkę, kask, ochraniacze, siadłem na rower i pomknąłem w mglistą dal na spotkanie z tym, co życie przyniesie.

tam i z powrotem

Przyglądałem się obłokom, które wiatr przeganiał po błękitnym niebie. Tam i z powrotem. Z powrotem i tam. Starałem się wytężyć mózg, żeby rozpoznać w tej kotłowaninie chmur jakieś kształty, ale przychodziło mi to z trudem. Wyobraźnia jakoś nie działała. Odrętwiałe myśli, niepoprawne i chaotyczne bez wyraźnego sensu przepływały z jednej półkuli mózgu na drugą. Tam i z powrotem. Z powrotem i tam. Odwróciłem głowę. Na lewo ode mnie wznosiła się ściana Raptawickiej Turni. Ogromny kawał pionowej, miejscami nawet przewieszonej skały. Nieopodal grupa młodych turystów próbowała dostać się do jaskini. Po stromym zboczu pełnym omszałych i śliskich kamieni gramolili się całkiem nieporadnie. Uśmiechnąłem się. Przypominali mi mnie samego.
Ten przywołany z pamięci obraz nagle przypomniał mi o różnych sytuacjach z mojego życia. O obawach, lęku, o własnej nieporadności w sprawach zwykłych, ale też i o Bożym Palcu, który wielokrotnie uchronił mnie przede mną samym. A ja wtedy myślałem, że zwyczajnie, po raz kolejny chce skomplikować mi życie ;)) i zły byłem i pełen obaw, że znów będę miał trudności w odnajdywaniu się na nowo. I nie wiem dlaczego o tym piszę. Tak dużo dziś wszystkiego we mnie. W środku, w sobie, czuję jakąś taką obfitość. Na porannej mszy w kościele mówiłem o Końcu, o boskim Eschatonie, w którym “tu i teraz” dokonuje się też i mój koniec.
Po co jednak to wszystko? Może po prostu wspomnienie tego popołudnia spędzonego niedawno w Dolinie Kościeliskiej jest tylko nieporadną próbą odwrócenia uwagi? Nieświadomą i mimowolną. Żeby nie wziąć się za siebie. Nic to! Trzeba zająć się życiem, które jakby nie było, nieuchronnie zmierza do swojego końca.

paczka

Wracając z zaległego jeszcze urlopu natknąłem się na paczkę leżącą pod drzwiami mojej klasztornej celi. Niewielka, owinięta szarym papierem, z naklejonym znaczkiem, wykaligrafowanym moim imieniem, nazwiskiem i adresem. W pierwszej chwili pomyślałem, że to nie do mnie, bo dane adresowe były jakieś dziwne… Zaraz, przecież współrzędne, pod którymi jestem zameldowany, i które znam na pamięć są zupełnie inne. Przyglądałem się jej uważnie i nagle mnie olśniło. Przypomniałem sobie, że jakiś czas temu dzwonił do mnie Petro w sprawie książek, które zostawiłem po sobie w mieszkaniu na obczyźnie. No, a dziwny adres wynika, zwyczajnie, z mojego nowego miejsca zamieszkania.

Ukraina w moim życiu była epizodem krótkim, bo niespełna rocznym, jednak wystarczająco wyrazistym, by pozostać w pamięci na długo. I wcale nie przez jakieś tam traumy wynikające z nieprzemyślanych decyzji czy życiowych pomyłek. Nie. Ale przez rozciągniętą w czasie intensywność doświadczeń, które odcisnęły we mnie swój ślad. Wciąż czuję ciepło tego październikowego słońca nad Dnieprem, czuję zapach sosnowego lasu obok szpitala i smak zup gotowanych kloszardom. Pamiętam westchnienia Katii nad swym poplątanym życiem i Jurę, który ciągle ładował rozlatujący się telefon komórkowy w gniazdku przy kuchni dla bezdomnych. Ilekroć go spotykałem wyrzucałem mu to, że powinien pójść do pracy i zarobić na swoje utrzymanie, a nie żyć na koszt innych. Dobrze pamiętam Olę ze zmasakrowaną twarzą, opuchniętą od zderzenia z trotuarem. Przychodziła do stołówki, a jakiś czas później natknąłem się na nią w szpitalu z powodu nawrotu gruźlicy. Potem gdzieś znikła. W szpitalu mocno zapisali się też w mojej pamięci Viktoria i Sasza. Schorowani i zmęczeni życiem młodzi ludzie. Pamiętam, że po powrocie z krótkiego wyjazdu do kraju okazało się, że już ich nie ma. Umarli na Aids… Pamiętam również Aleksandra, któremu przynosiłem książki, i Oleha, i rozmowy z nimi o tym, jak dziś żyć po Bożemu.
Kiedy myślę o Wschodzie przypominam sobie też uczucie frustracji i złości na niemożność pokonania trudności, które niekiedy pojawiały się niewiadomo skąd. Niektóre wynikały wprost z mentalności ludzi, klimatu otoczenia, obyczajowości, a inne były konsekwencją korupcyjnych układów i zależności. I dobrze pamiętam bezsilność i bezradność, które w ubóstwie środków materialnych, ludzkich zasobów i niezrozumienia były doświadczeniem jakiego już więcej nie chciałbym przeżywać. Wielokrotnie okazywało się, że zdecydowanie prostsza była rozbudowa szopy do składowania opału na zimę, którą przerobiliśmy w dwa tygodnie, niż zmiana myślenia pracowników pomocy społecznej.

Sporo tego, pomyślałem, z pewnością wystarczyłoby na dobry reportaż, albo esej, albo… Zresztą, nieważne! Rzuciłem na podłogę wór z linami i sprzętem do wspinaczki, wyjąłem z kieszeni klucze i wszedłem do mieszkania.