mój przyjaciel friend

Szliśmy powoli zastanawiając się gdzie postawić nogę. Pora była już późna. Dni o tej porze roku są dość krótkie, zwłaszcza w górach, zadziwiająco szybko się zmierzcha. Podpierając się kijem trekkingowym szedłem z przodu. Przyjaciel tuż za mną, z czołówką na głowie oświetlał drogę, starając się nie odstępować mnie na więcej niż krok. Pomimo egipskich ciemności dość zręcznie udawało nam się przeskakiwać z kamienia na kamień. Byle do przodu, byle do domu! Zmęczony byłem i w dodatku bolała mnie głowa. Wypchany żelastwem plecak niemiłosiernie uciskał mi ramiona. Niecierpliwie więc czekałem na moment, kiedy wreszcie zrzucę go na ziemię. Perspektywa odpoczynku była jednak jeszcze dość odległa…

– 10 metrów! – Krzyknąłem.
Spojrzałem do góry. Kończyła się lina, a mój partner ciągle jeszcze myszkował pomiędzy skalnymi blokami próbując znaleźć wygodne stanowisko do asekuracji. Pogoda była piękna. Czyste niebo, słońce, przyprószone śnieżnym puchem granie Tatr i przyjemny, niezbyt porywisty, choć nieco chłodny wiatr. Stojąc w bezruchu przywiązany linami do skały po kilkunastu minutach zacząłem jednak odczuwać zimno. Najbardziej dotkliwie w stopy. Bose, wepchnięte w ciasne buty wspinaczkowe zdawały się drętwieć. Powoli zaczynałem żałować, że w ogóle je założyłem. Teren przecież nie jest zbyt trudny, trójkowy, więc spokojnie dałbym radę przejść go w normalnych górskich trepach – myślałem. Zresztą, teraz już za późno na przebieranie, a poza tym i tak nie bardzo jest jak. Stoję na pochyłej półce wpięty do wystających ze ściany haków. Zbyt dużo kombinacji. Chwila nieuwagi i mógłbym zwalić się na dół. Tyle przeszedłem, to przejdę jeszcze ten kawałek.
– Mam auto! – Z myślowego odrętwienia wyrwał mnie głos partnera.
– Oki! Nie asekuruję! – Rzuciłem w odpowiedzi.

Kilka minut później obaj staliśmy na szczycie. Chłodne listopadowe słońce wędrowało po bezchmurnym niebie, a kryształy zmarzniętego śniegu skrzyły się w jego promieniach. Pomimo zmarzniętych stóp i zgrabiałych od skał dłoni nie czułem już zimna. Pozostało za mną, tam na stanowisku i w ścianie. Przyćmiła je radość ze zdobytej góry. Zresztą, w ostatecznym rozrachunku ono wcale nie jest takie trudne do zniesienia. Zwłaszcza wtedy, kiedy masz je z kim dzielić. Nie tylko z partnerem od liny, ale z przyjaciółmi w codzienności. Z tymi, z którymi splata Cię los. Na dobre i na złe, na życie i na śmierć…

Pakując sprzęt do plecaka wziąłem do ręki kość i zacząłem bawić się jej mechanicznymi krzywkami.
– Mój przyjaciel friend! – Uśmiechając się powiedziałem do mojego partnera.
– Niezawodny. Mój przyjaciel friend!

łaska

Było tuż po czwartej nad ranem, kiedy przekręciłem kluczyk w stacyjce samochodu. Dobrze z powrotem być w domu. Siedzący w fotelu obok towarzysz podróży i partner od liny przeciągając się ziewnął leniwie.
– Dojechaliśmy?
– Dojechaliśmy. – Odpowiedziałem z uśmiechem. – Jesteśmy na miejscu!
Na podwórku było spokojnie i cicho. W klasztorze i ośrodku wszyscy jeszcze spali.
Zdejmując ręce z kierownicy spojrzałem na zlasowane skałami dłonie.
Góry stygmatyzują nie mniej niż łaska, o którą ciągle się ocieram – pomyślałem.
Zresztą, od długiego już czasu towarzyszy mi poczucie, że w sprawach, które nie układają się tak, jakbym ja tego chciał jest sens. Nie mając zgody na to czy tamto nie rozumiem go zupełnie. Mam jednak wrażenie, że przez taki właśnie obrót wydarzeń Pan Bóg chroni mnie przede mną samym. Żebym przypadkiem sam nie wyrządził sobie krzywdy…

nadzieja… głupia?

– Masz auto!? – Krzyknąłem nieco zaniepokojony.
Stałem pod ścianą dobre kilkanaście minut i nic się nie działo. M powinien był dojść do stanowiska, założyć autoasekurację, przepiąć linę przez ring i zjechać na dół. Niepokoiłem się, bo trwało to zbyt długo, a doświadczenie wspinaczkowe M nie jest jeszcze ugruntowane.
– No i jak!? Masz auto!? – Rzuciłem jeszcze raz zadzierając głowę wysoko do góry.
– Mam nadzieję! – Usłyszałem w odpowiedzi.
– Nadzieję?????
No tak, dobre i to, kiedy nic innego mieć nie można. Nadzieja głupia, naiwna, ślepa, niekiedy bezpodstawna, ale koniec końców i tak umiera ostatnia. M miał rację. Trzeba ją mieć!
Wydawać by się mogło, że nawet wtedy, kiedy wisisz na lipnym stanowisku, kiedy zabrakło ci karabinków, albo, kiedy wspinając się zgubiłeś przyrządy i szlag trafił wszystkie pętelki, kiedy zaczynasz mieć poczucie, że znalazłeś się w sytuacji, co najmniej beznadziejnej, mimo wszystko, pozostaje jeszcze nadzieja! Jak ostatnia deska ratunku. Bo być może, kiedy wszystko zawiedzie, spadając na glebę nie stanie ci się krzywda…
Kiedyś nawet usłyszałem, że lepiej mieć głupią nadzieję, niż być beznadziejnie głupim. Być może to prawda, a być może tylko chęć usprawiedliwienia przez autora tego porzekadła beznadziejnej swojej głupoty?

M jednak po raz kolejny poprowadził drogę na granicy swoich możliwości i bez niespodzianek, szczęśliwie zjechał na dół.
Snując refleksję o nadziei – realnie już stojąc na ziemi – pomyślałem sobie, że jest ona dla mnie czymś, dzięki czemu mogę sięgnąć poza granice tu i teraz. Zobaczyć więcej, zdecydowanie więcej! Przypomniały mi się też moje nadzieje. Proste, zwyczajne, czasem rzeczywiście naiwne… Przede wszystkim jednak ludzkie! I tak na dobrą sprawę przez cały czas nimi żyję :)