lost in translation

– Kiedy przyjedziesz?
– Nie wiem… Czasem nagle coś wypada i jestem.
– Byłoby miło gdybyś tak będąc, niespodziewanie się odezwał. Wiem, że różnie bywa, ale kto wie…
Siedząc na podłodze uważnie śledziłem zdania pojawiające się na ekranie komputera. Nienawidzę takich rozmów – pomyślałem. Technika jest beznamiętna, bezduszna i pusta. Zamiast prostować – komplikuje, niczego nie wyjaśnia, a niekiedy wręcz gmatwa. Poza tym niektórzy mają spory problem z czytaniem tekstu między wierszami. Tak też tworzą się nadinterpretacje. Skoro więc większość ludzi ma problem z komunikowaniem się w realnym świecie, to jak można mówić o porozumieniu w wirtualnym?
– Pamiętasz? Kiedyś powiedziałem Ci, że jesteś tajemnicza i nieprzewidywalna…
– Pamiętam…
– Tajemnica fascynuje, ale też okrutnie zniechęca.
Nie czekając na odpowiedź uśmiechnąłem się do siebie. Wydało mi się, że znów rozmawiamy o tym samym, co kiedyś. Na dodatek w półsłówkach pełnych dwuznaczności.
– Racja. Czasem chyba więc warto otworzyć drzwi. Chociaż trochę…
– Otworzysz? – Zapytałem po chwili namysłu.
– Taka przyjazna dusza. Tak bliska a zarazem tak daleka… Jednak w otwieraniu istnieje ryzyko bycia skrzywdzonym.
– Ryzyko istnieje we wszystkim, M.
Była mi bliska. I choć czasem irytowało mnie jej zachowanie lubiłem ją. Mimo wszystko. A może właśnie za to „wszystko”? Próbowałem ją zrozumieć. Nie zawsze potrafiłem, ale miałem dobrą wolę. Było mi przykro, że niekiedy ludzkie życiorysy komplikują się. Cieszyłem się jednak, że stać mnie na trochę empatii i odrobinę współczucia.
Chciałem pomóc. Tyle tylko, że są takie sprawy, w których tylko samemu można sobie pomóc. I nikt inny za ciebie tego nie zrobi. Zresztą, na terapeutyzowanie przyjaciół nigdy bym się nie odważył, ale na uczciwą rozmowę o życiu – owszem.
Miałem poczucie, że nasza relacja wciąż rozgrywa się w świecie niedopowiedzeń i tajemnic, przemilczeń i sekretów. Widziałem w zasadzie tylko tyle, ile pokazywał mi monitor komputera. Na szczęście życie nauczyło mnie dostrzegać również to, co kryje się między słowami.

Pan Tadeusz

Nad ziemią wisiały ciężkie i ciemne chmury. Było ponuro i zimno. Na zachodzie tylko słońce przebijało swój przedwieczorny blask przez fragment jeszcze niespowitego chmurami nieba. Polonez mknął drogą na południe. Siedziałem w fotelu obok kierowcy błędnym wzrokiem wodząc po okolicy.
– Miło jest być pasażerem. – Pomyślałem. – Można zupełnie odłączyć zmysły.
Opierając głowę o szybę auta patrzyłem na umykający na zewnątrz krajobraz. Drzewa, domy, łąki, droga na południe… Wszystko zdawało się płynąć, beznamiętnie, gdzieś poza mną.
W pewnym momencie mignęła mi przed oczami ogromna tablica z napisem: Zajazd Soplicowo.

Pan Tadeusz okazał się człowiekiem pogodnym, niespełna pięćdziesięcioletnim o krępej budowie ciała. Uśmiechnięta twarz, siwiejące na skroniach włosy, mocne przedramiona i dłonie. Tak zapewne musi wyglądać każdy masażysta. Odwzajemniłem uśmiech, po czym położyłem się na stole do masażu stojącym pośrodku gabinetu.
Zabawa w łupanie po plecach trwała kilkanaście minut. Na początku było dość przyjemnie. Zamknąłem oczy, oddychałem spokojnie. Było miło. W pewnym momencie jednak poprosił mnie bym przekręcił się na bok, zgiął nogę w kolanie, a drugą wyprostował. Posłusznie ułożyłem się w żądanej pozycji. Pan Tadeusz złapał mnie wpół i po chwili poczułem trzask przypominający łamanie kości. Twarz wykręciła mi się w grymasie bólu.
– Teraz drugi bok.
W przerażeniu, ale posłuszny prośbie masażysty, położyłem się na drugim boku. Kolejny trzask i kolejny ból! Kiedy to się wreszcie skończy? Chciałem powiedzieć mu jeszcze coś na temat moich chronicznych bólów głowy, ale zacząłem zastanawiać się, czy rzeczywiście tego chcę. A co jeśli będzie bardziej bolało? Zresztą, raz kozie śmierć! – Pomyślałem. Skoro już tu jestem, to może jednak warto spróbować sobie pomóc.
Usiadłem na stole, a on chwycił dłońmi mój kark, po czym gwałtownie go przekręcił. Znów usłyszałem cichy gruchot nastawianych kości i jęknąłem z bólu.
– Jeszcze z drugiej strony.
Wiedziałem, co za chwilę będzie, więc zacisnąłem zęby, żeby wytrzymać skręcanie karku.
– Już dobrze. Wystarczy. Teraz powinno być lepiej. Gdyby jednak nie było, proszę jeszcze do mnie zajrzeć.
– Dziękuję… – Powiedziałem ocierając pot z czoła. – Mam nadzieję, że jednak będzie dobrze…

Wsiadając do samochodu uśmiechnąłem się do Anny:
– Poloneza czas zacząć! Soplicowo niedaleko!

bardziej

W godzinach szczytu w polskich miastach ulice bywają niemiłosiernie zatłoczone. Wąskie przejazdy, brak obwodnicy dla tych, co nie mają potrzeby wjeżdżać do miasta, sznury stojących na chodnikach aut z powodu braku parkingów i niekończące się roboty drogowe. Wjazd lub wyjazd z miasta staje się przez to niekiedy koszmarem. Irytujesz się oraz tracisz czas i pieniądze. Niektórzy jeszcze, zwłaszcza ci o niskim progu odporności na sytuacje graniczne wymyślają sobie nawzajem, jakby to właśnie ktoś z nich był winny temu, że nie można spokojnie przejechać przez miasto.
Jadąc powoli w ciągnącym się kilometry potoku samochodów czułem jak wzrasta mi ciśnienie. Jedynka – dwójka – hamulec; jedynka – dwójka – hamulec. Bez przerwy spoglądałem na zegarek, majstrowałem przy odtwarzaczu CD, grzebałem w leżącej na siedzeniu obok torbie.
– Tylko spokojnie. Nie denerwuj się. Złość niczego dobrego ci nie przyniesie. – Powtarzałem sobie pomiędzy jedną stacją radiową a drugą. – Wyluzuj, bracie! Nie dojedziesz za godzinę, to dojedziesz za dwie, albo trzy. Najważniejsze, że jedziesz. Powoli, jednak wciąż do przodu!
Rzeczywiście, głowa miała rację. Emocje jednak nie nadążały za myśleniem, ale nie pozostawały też zbytnio w tyle.
– Będzie dobrze! – Pomyślałem i wrzuciłem trójkę, bo nagle na drodze zrobiło się nieco luźniej.
Żeby uspokoić serce przypomniałem sobie miniony wieczór spędzony w miłym towarzystwie w jednej z kawiarni przy Brackiej. Siedząc nad kubkiem gorącej herbaty naprzeciw młodej osoby słuchałem jej opowieści o życiu. Musiałem wówczas stracić poczucie czasu, bo kiedy mimochodem spojrzałem na zegarek zauważyłem, że jest już dobrze po dziesiątej.
– Nieźle, bracie! Zatraciłeś się w spotkaniu. – Pomyślałem. – Zresztą, przecież fascynują cię ludzie. Nic nowego, zawsze tak miałeś.
Teraz próbowałem odgrzebać w pamięci momenty podobne do tego z wczoraj. Naturalność, prostota, bezpretensjonalność… Dawno ich nie było… Zresztą, przecież rzadko w ogóle z kimkolwiek się spotykam, a tym bardziej gdziekolwiek wychodzę. Moje życie wiruje wokół posług w kościele, pracy w poradni i hostelu oraz poniedziałkowo – wtorkowych analiz na tarasie terapeutycznej filiałki.
Życie… Choć jesteś szare i monotonne, to jednak masz w sobie blask. Chciałoby się więc czegoś bardziej.

spektakl cieni

Kościół wypełniony był po brzegi. Panujący półmrok sprawiał, że nie mogłem dojrzeć niczyjej twarzy. A przecież ludzie oddaleni byli ode mnie zaledwie o kilka metrów. Dodatkowo światło reflektora padające bezpośrednio na miejsce, gdzie stałem oślepiało mi oczy.
Chwila była poważna. Kryło się jednak w niej coś radosnego i spontanicznego.
Mrużąc oczy jeszcze raz podniosłem głowę. Ale w półmroku mogłem dostrzec jedynie niewielkie płomienie świec trzymanych przez obecnych w świątyni.
– Teatr mroku i półcieni. Bez kształtów i barw. – Pomyślałem.
Poczułem się dziwnie obco. Przez chwilę wydało mi się, że moje miejsce jest tam, ze wszystkimi, na widowni, w bezbarwnym świecie szarych postaci. Dlaczego więc jestem po drugiej stronie?
Odwróciłem wzrok w stronę płonącego obok mnie Paschału. Delikatne podmuchy powietrza sprawiały, że jego płomień tańczył. Uśmiechnąłem się do niego.
– Teraz już wiem! Czas zakończyć ten spektakl cieni. Przecież dziś, jak nigdy dotąd, możemy poczuć się zaproszeni do Życia! A ja stoję tu po to, by powiedzieć o tym innym.
Uniosłem powoli głowę raz jeszcze spoglądając w mrok i drżącym głosem zacząłem:
– Exultet iam Angelica turba caelorum…