demony przeszłości

Dachowe eskapady sprzed tygodnia zmusiły mnie do wizyty u lekarza. I dobrze! Każdy powód do zadbania o siebie wydaje się być dobry. Powiedziałem pani doktór, że to demony przeszłości znów do mnie powracają. Zresztą, tak naprawdę przecież nigdy nie zostawiły mnie w spokoju. Zauważyłem, że ilekroć coś robię są tuż za mną, z tyłu głowy. Chcąc podjąć jakąkolwiek decyzję waham się, zastanawiam, myślę, rozważam czy przypadkiem nie powrócą znowu?
Rozmawiając wczoraj z moim rodzicem powiedziałem mu: starość – nie radość! Uśmiechnął się tylko. Poczułem to w słuchawce telefonu. Pomyślałem sobie, że prawie przy każdej okazji to ja właśnie mu powtarzam, żeby poszedł do lekarza, żeby dbał o siebie, a tymczasem sam nic ze sobą nie robię. Ktoś powie: żyj szybko i umieraj młodo! I może jest w tej filozofii jakiś sens. Wydaje mi się tylko, że ryzyko powinno także mieć swoje granice. W przeciwnym wypadku przestaje być ryzykiem, a staje się zwykłą brawurą i kuszeniem Losu, nieodpowiedzialnością. Jak przebieganie przez ulicę na chwilę przed pędzącą ciężarówką.

Pani doktór przepisała mi jakieś medykamenty. Dostałem nawet serię zastrzyków! Próbuję sam dla siebie być pielęgniarzem i wstrzykuję sobie leczniczy preparat.
Zdrowie, tak jak życie, również rodzi się w bólach.

kiedy wszystko może się zdarzyć

Pamiętam dobrze czas pobytu w seminarium. Sześć długich, jak ruski rok lat. Nauka, formacja, praktyki duszpasterskie. Niekiedy wydawało mi się, że czas ciągnie się w nieskończoność. Z tym większą więc niecierpliwością oczekiwałem jego końca. Między wierszami moich refleksji ciągle przewijała się jednak myśl o tym, co będzie, kiedy wreszcie stąd wyjdę? Z czym, oprócz tacy, pójdę do ludzi? Co w zamian mogę im zaoferować?
W rzeczywistości jednak moje życie potoczyło się w kierunku, który wówczas był poza moimi najśmielszymi wyobrażeniami. Jedne obawy zniknęły, a na ich miejsce przyszły inne. Raz przerażało mnie poczucie odpowiedzialności za sprawy, którymi się zajmowałem, a innym razem, chcąc dodać życiu pikanterii angażowałem się w niekonwencjonalne inicjatywy i próbowałem realizować swoje zwariowane pomysły. Pamiętam chwile, kiedy robiłem wszystko, żeby nie stać w miejscu. Zwykle sporo mnie to kosztowało. Raz musiałem przełknąć niezbyt smaczne owoce, a niekiedy po prostu smakowałem poczucie sukcesu i ulgi.
Myślę, że teraz też tak jest. Zresztą, mam tak, że nuda na krótką chwilę jest dobra, ale na dłuższą zabija. Przygnębia, wpycha w poczucie bezsensu i beznadziei. Przyłapuję się więc na tym, że od czasu do czasu angażuję się w sprawy, które niczego dobrego w moje życie nie wnoszą. Wielokrotnie zastanawiałem się, dlaczego tak jest? O racjonalną odpowiedź trudno.
Ktoś może zapyta:
– Dlaczego więc bijesz się młotkiem w głowę?
– Bo fajne jest uczucie, kiedy przestaję.

jak Jonek jeździł BWP-em

Cuda… Czasem spektakularne, kiedy nie ma żadnych wątpliwości, że to, co się dzieje, dzieje się ponad poziomem ludzkiego pojmowania, a czasem prawie niewidoczne, ledwo uchwytne, proste. Patrzę na swoje życie i próbuję dostrzec wydarzenia, kiedy siedząc w zdumieniu odnosiłem wrażenie, że to właśnie Pan Bóg kreuje przede mną rzeczywistość. Było ich kilka. Pamiętam, że zawsze szukałem racjonalnych wytłumaczeń. Próbowałem zrozumieć, pojąć, wytłumaczyć. Kiedy jednak zawodził rozum z pomocą przychodziła wiara. Dopiero na jej poziomie wiele spraw nabierało sensu.
Na kazaniu podczas porannej Eucharystii usłyszałem historię Jonka, który jeździł Bojowym Wozem Piechoty. Tyle, że bojowy wóz nie był prawdziwym bojowym wozem, lecz starą polską Nysą i nie działo się to na poligonie, ale na zwykłej polnej drodze z dziurami po kolana. Finał był taki, że ów BWP pędząc z prędkością ponad 100 km/h niefortunnie wjechał w stającą na polu suszarnię tytoniu. Wszystko legło w gruzach. I suszarnia i Nysa. Pasażerowie ledwo wydostali się z płonącego auta. Na szczęście cali i zdrowi. Wszyscy przechodzący drogą przechodnie w zdumieniu kiwali głowami twierdząc zgodnie, że to cud!

Cuda rzeczywiście się zdarzają. Wcale nie trzeba kusić losu, igrać z życiem, czy wystawiać Pana Boga na próbę, żeby się o tym przekonać. Być może wystarczy tylko wnikliwe a zarazem proste spojrzenie? Niekiedy sama codzienność mnie zdumiewa. I coraz częściej też brakuje mi na nią racjonalnych wytłumaczeń.

rozkład jazdy

Wstaję o szóstej z minutami. Zimną wodą zmywam sen z twarzy, po czym biegnę do kuchni parzyć kawę. To jedna z milszych chwil poranka. Kiedyś, pamiętam, parzyłem ją wspólnie z Mario dopóki ten nie wyjechał do Rzymu.
O siódmej idę do kaplicy na poranne modlitwy. Najpierw jest jutrznia, a potem medytacja. Około ósmej jem śniadanie. Zwykle po śniadaniu trochę jeszcze rozmawiamy. O sprawach czasem ważnych, a niekiedy mało istotnych.
Później zazwyczaj zajmuję się tym, co do mnie należy. Albo wyjeżdżam na dwa dni do terapeutycznej filiałki, albo mam zajęcia w ośrodku, albo siedzę z innymi na zebraniu klinicznym. Dwa wieczory w tygodniu poświęcam na szpital, gdzie dla pacjentów z odwyku prowadzę warsztaty z rozwoju duchowego. W piątki natomiast mam popołudniowy dyżur w pobliskiej poradni.
Pozostały czas dzielę między inne sprawy i zajęcia. Technicznie jeden tydzień niewiele różni się od drugiego. Ten sam grafik, te same prace o tych samych godzinach, stałe dyżury i godziny wspólnych modlitw.
Kiedyś dobijała mnie monotonia. Wynajdywałem więc różne dodatkowe i niekonwencjonalne, jak dla mojego sposobu życia, zajęcia, albo po prostu pakowałem się w kłopoty. Przecież w życiu musi się coś dziać! – Myślałem. Zauważyłem jednak, że od jakiegoś czasu szukam stabilizacji. Przewidywalność tego, co może się zdarzyć daje mi poczucie spokoju i pewności siebie. Chociaż, z drugiej strony, sama praca z ludźmi, choćby wciąż tymi samymi, niekiedy potrafi być jazdą na ostro.
Rozkład jazdy, wciąż ten sam, niby systematyczny i poukładany, a mimo wszystko zaskakuje. Zwłaszcza wtedy, kiedy wydaje się, że nic już nie jest w stanie cię zaskoczyć.
I chyba za to najbardziej kocham życie!