aleksander

Deszczowy Kraków. Wiatr i przenikający chłód. Na pożegnanie kilka słów i spojrzeń gorętszych niż płomień. Serdeczny, przyjacielski uścisk dłoni… i życzenia.
Jutro podróż samolotem do Moskwy, a potem do dalekiej Azji.
– Olek, żebyśmy kiedyś jeszcze mogli wspólnie zdobyć parę szczytów…

proza życia

Wreszczie zawitała prawdziwie listopadowa aura, aż przeszyło mnie chłodem. Dziś jakoś szczególnie odczułem niskość temperatury, zwłaszcza o poranku, kiedy o 6 z minutami próbowałem zwlec się z łóżka na poranne pacierze. Ogólnie w domu temperatura utrzymuje się jeszcze w granicach normy, tj. około 12-13 stopni. W celi oczywiście, na noc włączam piecyk, żeby zminimalizować przykre przeżycia związane z porannym wstawaniem. Zresztą, 6 z minutami – to jeszcze nie najgorzej! Pamiętam jak kiedyś przez okrągły rok musiałem wstawać o 4.30, żeby napalić w piecu. Lato jakoś przeżyłem, ale kiedy przyszła zima… nie powiem, że byłem szczęśliwy. Cóż, nie możemy włączyć centralnego ponieważ zawory są niesprawne. Mam jednak cichą nadzieję, że w pierwszej połowie listopada w kaloryferach popłynie wreszcie ciepła woda.
Rodzi mi się jeszcze refleksja w odniesieniu do jutrzejszej liturgi Słowa, zwłaszcza Ewangelii (tekst znajdziecie na lewym pasku bloga, poniżej obrazka zaczytanego mędrca).
Niewidomy żebrak Bartymeusz przy bramach Jerycha domaga się łaski przejrzenia. To, co mnie osobiście dotyka w tym epizodzie to przede wszystkim determniacja, z jaką niewidomy pragnie uzdrowienia. Wszyscy wokoło za wszelką cene próbują go uciszyć, zwłaszcza uczniowie Jezusa. Dziwne, to przecież nie pierwsza taka sytuacja, w której żebrak prosi o miłosierdzie. Powinni więc doskonale wiedzieć, że jest ona częścią drogi do Królestwa. Bartymeusz jednak nie daje za wygraną i ostatkiem sił jeszcze walczy o siebie. „Synu Dawida! (czyt. Mesjaszu!). To proste wyznanie wiary sprawia, że Jezus zatrzymuje się i go uzdrawia. Czasami myślę, że brakuje nam w życiu postawy Bartymeusza. Częściej ogarnia nas zniechęcenie i marazm, jakbyśmy wcale nie mieli ochty na zobaczenie czegoś więcej i dalej. W życiu nic nie przychodzi latwo, o wiele rzeczy trzeba zabiegać. Obyśmy tylko się nie poddali.
 

in memoriam

Rocznica śmierci Sławka. To już sześć lat…
Tak jakoś przy tej okazji wiele mi się przypomina. Pewnie dlatego, że bezpośrednio uczestniczyłem w tych wydarzeniach. Dokładnie pamiętam dzień, kiedy to się stało. Wracaliśmy samochodem z Jeleniej Góry. Wszyscy mieli jeszcze jakieś sprawy do załatwienia, a ja, ponieważ chciałem wrócić wcześniej do domu zabrałem swoje rzeczy i przesiadłem się do innego auta. Przyjechaliśmy do Krakowa prawie nad ranem. Wykończony podróżą tak, jak stałem padłem na łóżko. Rano obudził mnie Góral. Coś bełkotał z przejęciem. Nie mogłem pojąć o co mu chodzi, byłem rozespany. Wstałem, wykąpałem się i poszedłem do kaplicy odmówić brewiarz. I wtedy do mnie dotarło. Pamiętam jeszcze swoje wzburzenie: dlaczego?! Dlaczego on, a nie ja? O co w tym wszystkim do cholery chodzi? Jakoś nie potrafiłem odpowiedzieć sobie na te pytania. Pewnie dlatego, że miałem za sobą własne doświadczenia walki o siebie, kiedy to dwa lata wcześniej leżałem na szpitalnym łóżku z przetrąconym kręgosłupem. Zrozumiałem wtedy jak życie ludzkie potrafi być kruche. Na wiele rzeczy po prostu nie mamy wpływu, one dzieją się i już, nie pozostawiając nam możliwości wyboru. Sławek walczył o siebie przez długie osiem miesięcy, od końca marca do 27 listopada. Zmarł w klinice neurologicznej przy ul. Kopernika w Krakowie. Przez cały ten czas nie wypowiedział ani słowa. Błędnym wzrokiem spoglądał tylko przed siebie. Nie było z nim żadnego kontaktu. Miał wtedy 28 lat… Na samochód, którym wracał najechała ciężarówka. Uderzenie było tak silne, że mózg w jego głowie zatrząsł się jak galareta powodując nieodwracalne zmiany.
Wspominam wiele chwil z wspólnie spędzonego życia. Studiowaliśmy na jednym roku, wspólnie przejechaliśmy autostopem kawał świata. Pamiętam jak uczył mnie obsługi komputera… Co po nim zostało? Pamięć rodziny i przyjaciół. Po tej tragedii zrozumiałem, że każdy ma swój czas, że w życiu nie ma przypadków. Odkryłem, że w życiu wszystko ma sens, nawet to, czego nie potrafię zrozumieć. Ufam, że po Drugiej Stronie Pan wszystko mi wytłumaczy. Z oczu spadnie zasłona i dowiem się jak jest naprawdę.

„tłusty” czwartek

Przejąłem właśnie dyżur w ośrodku. Chwila spokoju. Od rana miałem dzisiaj zakręcony dzień. Do południa spotkanie kliniczne, a około 16.00 społeczność główna. Jeszcze o 19.00 prowadziłem w szpitalu na odwyku zajęcia terapeutyczne. Teraz jest więcej spokoju chociaż już zdążyłem odebrać kilka telefonów (właśnie minęła 23.00!). W międzyczasie z jednym z pacjentów jeździłem jeszcze do miasta do lekarza. Ciekawe, że dopóki narkoman żyje w świecie narkotyków zdrowie nie ma dla niego żadnego znaczenia, tymczasem kiedy tylko przychodzi na terapię z najzwyklejszego bólu głowy czy zęba robi się wielkie halo. Pamiętam, że kilku pacjentów straciliśmy właśnie przez ciągłe włóczenie się po przychodniach zdrowia i szpitalach. Cóż, pewnie nie można całkiem machnąć na to ręką, niemniej jedkak ważny jest umiar.

Z kolejnych ciekawostek na uwagę zasługuje fakt, że dziś, już po raz czwarty ktoś próbował nam ukraść rynny z przylegającej do klasztoru kaplicy. Na szczęście tym razem bezskutecznie. Młodzieży udało się zidentyfikować sprawcę, więc może wreszcie ten proceder się skończy. Wszystko w rękach polijcji. Ta jednak jakoś nie kwapi się do działania. Poprzednio zgłaszane przez nas sprawy o kradzieże zostały umorzone.