tyle jeszcze

Pojechałem do Królewskiego Miasta odetchnąć (sic!) świeżym powietrzem. Od czasu do czasu potrzebuję dwóch – trzech dni na oderwanie się codzienności. Zauważyłem, że dłuższe urlopy mnie męczą. Zwłaszcza te, w czasie których nic się nie dzieje. Pomyślałem więc, że zbyt długi pobyt poza domem przy tak niepewnej pogodzie nic dobrego w moje życie nie wniesie. Nie pozwoli odpocząć, a może nawet i zmęczy. Zbyt cenię sobie wolne dni, by je tak, po prostu marnować.
Reset szybko minął. Jednak spacer nad Wisłą, dwa spotkania i rozmowy, i długie senne popołudnie spędzone w łóżku skutecznie oderwały mnie od spraw codziennych. Wracałem do domu lżejszy i z wyraźnie wypisaną na twarzy pogodą ducha.

Od tamtych chwil minęło już kilka dni. Chodzę do pracy. Jednej i drugiej. Zdążyłem też poprowadzić rekolekcje Adwentowe w pobliskiej parafii.
Odsuwając zieloną roletę wyglądam prze okno. Już trzeci dzień ciężkie chmury wiszą nad miastem. Śnieg topnieje, na podwórku pełno wody. W spokoju czekam na to, co ma nadejść i dziwię się sobie, że wciąż tyle we mnie nadziei.

anielska metafizyka

Wygrzebałem z pudełka stare ikony, które kiedyś przywiozłem z Rosji. Sprzątając dziś swoją celę pomyślałem, że wreszcie powinienem je z powrotem powiesić na ścianach. Może dzięki nim mój pokój nabierze więcej życia?
Przypomniały mi się przechadzki po Galerii Trietiakowskiej w Moskwie. W muzealnych salach bez okien ikony były jedynym, w dodatku nienaturalnym światłem, które wypełniało szare pomieszczenia. Pamiętam, że mogłem siedzieć wśród nich bez końca.
Teraz Pantokrator spogląda na mnie ze ściany. Maryja wciąż tuli małego Jezusa, a święty Tomasz Apostoł znad mojego posłania uśmiecha się mówiąc: już wiem na pewno, że Pan zmartwychwstał!

szkoła

Przyglądałem się dzieciom wystrojonym w szeregu na swoim pierwszym szkolnym apelu.
Przypomniał mi się czas początku mojej edukacji. Pamiętam, że trudno było mi rozstać się z rodzicami. Raz nawet uciekłem ze szkoły do domu. To było w zerówce. Później była ośmioklasowa podstawówka w rodzinnej miejscowości. To był czas! Rozrabianie na szkolnych korytarzach, zwariowane pomysły, które nikomu innemu oczywiście nie przyszłyby do głowy, bójki z kolegami. Pamiętam, że pani nauczycielka za karę zostawiała nas niekiedy po lekcjach w tzw. kozie. Wkurzeni i smutni musieliśmy odrabiać prace domowe, albo pisać w zeszytach zadane wypracowania. W siódmej klasie po raz pierwszy poszedłem na prawdziwą szkolną dyskotekę. Nie umiałem tańczyć, więc z kolegami podpieraliśmy ściany świetlicy. Pamiętam, że wtedy też podkochiwałem się w koleżance z mojej klasy. Nic z tego nie wyszło, nie stała się moją dziewczyną, bo chyba nie byłem w jej typie.
Szkoła średnia była wyzwaniem. Miałem ambicje i pomysły. Wybrałem profil, który mnie fascynował – chemię. Nowe miasto, nowi koledzy, nowe koleżanki. Byliśmy dość zwartą grupą. W różnych okolicznościach zazwyczaj trzymaliśmy się razem. Potrafiliśmy się wspierać. I wcale nie tylko pozwalając odpisywać zadania z matematyki. W życiu również. Cieszę się, że zostało nam to do dziś.
Czas tych pięciu lat edukacji zawodowej w technikum mocno zapisał się w mojej pamięci. Pewnie przez intensywność przeżyć. Wchodziłem wówczas w dorosłe życie. A więc pierwsze poważne miłości, pierwsze podróże, kontestacje wszystkiego, co tylko można było kontestować, wagary, młodzieńcze ideologie…
Nie przykładałem się zbytnio do nauki. Właściwie zależało mi tylko na tym, żeby zdać do następnej klasy. Jednak ambicje i pomysły z początku, po latach wyblakły. Inne sprawy stały się ważne. I tak już zostało.
Obecnie ze szkołą niewiele mam wspólnego. Właściwie to nic… Czasem tylko wracam do niej we wspomnieniach. Tak, jak dziś…

duma przetrwania

Mijała szósta rocznica powstania naszej zakonnej inicjatywy. Stałem na krużgankach klasztoru z talerzem tortu w ręce. Dobry był. Soczysty i niezbyt słodki. Właśnie taki, jak lubię.
Pamiętam, że początki były trudne. Wszystko rodziło się w bólu i niepewności o jutro. Bo jak to dalej będzie? Bo nie ma pieniędzy. Bo wszystko trzeba dostosować do standardów unijnych itd. Na szczęście zaangażowanie wielu osób i pasja, z jaką podeszli do szalonego wyzwania przyniosły wiele dobrych owoców. Cieszyliśmy się nimi, szczerze, choć dziś w niejakim przytępieniu, przyklejając czasem uśmiech do twarzy. Z obchodami podwórkowego święta, na nieszczęście, zbiegło się wydarzenie katastrofy prezydenckiego samolotu.
Podszedłem do stołu, żeby wziąć jeszcze jeden kawałek smacznego ciasta.
Przyglądając się swojemu życiu zacząłem myśleć o sukcesach. Takich moich. Myślałem o czymś, z czego mogę być dumny.
Właśnie, duma… Daje poczucie wartości życia i poczucie spełnienia.

Nie znalazłem jednak na swoim koncie żadnych wyczynów. Życie miałem utkane z codzienności, na zmianę przeplatanej światłem i cieniem. Takie chyba zwyczajne. Stawały mi przed oczami jakieś drobne sprawy, może nawet sukcesy, ale teraz, kiedy o nich myślałem wydawały mi się mało znaczące. Zresztą, nigdy też jakoś mi na nich nie zależało. Nie zabiegałem o nie, ale kiedy już przyszły, to od nich nie uciekałem.

W pewnym momencie mój przyjaciel chciał pokazywać mi na korytarzu ludzi, którzy wiele mi zawdzięczają. Uśmiechnąłem się. Powiedziałem mu, że pomijając wszystkie drobne sukcesy, najbardziej jestem dumny z ran. Z doświadczenia traum i moich osobistych tragedii, które udało mi się przetrwać.