duma przetrwania

Mijała szósta rocznica powstania naszej zakonnej inicjatywy. Stałem na krużgankach klasztoru z talerzem tortu w ręce. Dobry był. Soczysty i niezbyt słodki. Właśnie taki, jak lubię.
Pamiętam, że początki były trudne. Wszystko rodziło się w bólu i niepewności o jutro. Bo jak to dalej będzie? Bo nie ma pieniędzy. Bo wszystko trzeba dostosować do standardów unijnych itd. Na szczęście zaangażowanie wielu osób i pasja, z jaką podeszli do szalonego wyzwania przyniosły wiele dobrych owoców. Cieszyliśmy się nimi, szczerze, choć dziś w niejakim przytępieniu, przyklejając czasem uśmiech do twarzy. Z obchodami podwórkowego święta, na nieszczęście, zbiegło się wydarzenie katastrofy prezydenckiego samolotu.
Podszedłem do stołu, żeby wziąć jeszcze jeden kawałek smacznego ciasta.
Przyglądając się swojemu życiu zacząłem myśleć o sukcesach. Takich moich. Myślałem o czymś, z czego mogę być dumny.
Właśnie, duma… Daje poczucie wartości życia i poczucie spełnienia.

Nie znalazłem jednak na swoim koncie żadnych wyczynów. Życie miałem utkane z codzienności, na zmianę przeplatanej światłem i cieniem. Takie chyba zwyczajne. Stawały mi przed oczami jakieś drobne sprawy, może nawet sukcesy, ale teraz, kiedy o nich myślałem wydawały mi się mało znaczące. Zresztą, nigdy też jakoś mi na nich nie zależało. Nie zabiegałem o nie, ale kiedy już przyszły, to od nich nie uciekałem.

W pewnym momencie mój przyjaciel chciał pokazywać mi na korytarzu ludzi, którzy wiele mi zawdzięczają. Uśmiechnąłem się. Powiedziałem mu, że pomijając wszystkie drobne sukcesy, najbardziej jestem dumny z ran. Z doświadczenia traum i moich osobistych tragedii, które udało mi się przetrwać.