a na początku był chaos

O poranku obudził mnie dźwięk telefonu. Spojrzałem na zegarek, było dopiero po ósmej. Postanowiłem nie odbierać. W końcu mam jedyną szansę porządnie się wyspać. Kilka ostatnich dni i nocy nie dawały takich możliwości. Od piątku byłem przecież w drodze, która wymęczyła mnie okropnie. Odwróciłem się na drugi bok, zaciągnąłem kołdrę na głowę i zasnąłem…
Około dziewiątej jednak telefon zadzwonił po raz kolejny. Tym razem komórkowy.
– No to sobie pospałem! – Mruknąłem wygrzebując się spod kołdry.

Ciąg ostatnich dni to nieustanne podróże, przejazdy, wyjazdy, zajazdy… Nawet dziś w domu ktoś zaproponował wyjazd na imieniny do pobliskiego klasztoru. Z czystym sumieniem odmazałem się od wyjazdu. Nie to, żebym solenizantów nie lubił, po prostu chciałem mieć tylko trochę czasu dla siebie.
Próbuję zestroić ze sobą wszystkie sprawy, którymi się zajmuję. Nie jest to łatwe. Jedne się układają, a inne komplikują. Poza tym sam pod wieloma względami jestem niezorganizowany.
Jutro kolejna superwizja, na której znów będę miał pranie mózgu. Życie! Ot i wszystko!

usensownianie bez – nadzieii

Minął dokładnie tydzień odkąd wróciłem do rzeczywistego świata. Wciąż jednak nie mogę się w sobie zebrać, by wrócić do niego również emocjonalnie. Rozumowo już jestem, trochę, co prawda na siłę, ale jednak jestem. Urlop niesamowicie rozleniwia, zwłaszcza kiedy wykorzystujesz go najlepiej jak potrafisz. W ubiegły piątek udało mi się wkręcić w pracę w poradni, choć nie miałem najmniejszej ochoty do niej jechać. W poniedziałek przyszła kolej na drugą – tę terapeutyczną szpitalnie. Również z wielkim oporem, ale i ta jakoś puściła. Wczoraj i dziś zajmowałem się natomiast sprawami dotyczącymi innych moich zobowiązań. Mimo wszystko jednak bardziej z przymusu, niż z rzeczywistego pragnienia. Może dlatego, że prawie wszyscy gdzieś powyjeżdżali i w związku z tym niewiele się na naszym podwórku dzieje? Kiedyś zauważyłem, że gdy jestem zaangażowany w kilka spraw jednocześnie, to się spinam w sobie i nie potrzebuję żadnych dopalaczy z zewnątrz, by kilka wozów ciągnąć jednocześnie. Później przychodzi oczywiście moment zmęczenia materiału i muszę odpocząć, ale to już inna sprawa.
No nic, jak ból w kościach czuję, że przyszedł czas ponownego odkrywania sensu, tyle, że w nowych okolicznościach i układach. Niewykluczone, że coś będę musiał jeszcze poświęcić. Jestem chyba na etapie lęku przed zmianami. I choć mam w sobie ogólne zaufanie do życia i drogi, na której jestem, to jednak podświadomie odczuwam bliżej nieokreślony niepokój.
Dobrze, że jest Pan Bóg. Mam przekonanie, że w Nim ludzki bezsens w niewiarygodny sposób jednak potrafi zostać usensowniony.

cztery noce z Anną

Powietrze na podwórku pachniało duchotą i deszczem. Słońce skryły nadciągające od zachodu burzowe chmury. Uśmiechnąłem się do nich.
– Jeśli spadnie deszcz nie trzeba będzie podlewać grządek brata Mario, które po sobie pozostawił wyjeżdżając w ubiegłym roku do Rzymu.
Pomimo duchoty jednak podwórko klasztorne tętniło życiem. Narcotraficantes kończyli pracę, ktoś coś chciał, kiedy ktoś nie chciał nic, inni biegali, a ludzie powoli zaczynali schodzić się do kościoła na nabożeństwo.
Siedząc na ławce pomyślałem o urlopie, który spędziłem w Tatrach.
Przeciskanie się w błocie przez wąskie korytarze jaskiń w Dolinie Kościeliskiej, wspinaczka na Granaty i zjazdy w strugach deszczu. Chwile napięcia i grozy, kiedy lina, jakby na złość, klinowała się między skałami, refleksje w schroniskach i powroty do domu z plecakiem, który ważył chyba tonę. Wieczory na Krupówkach, pizza, zwariowane pomysły i spokój w amfiteatrze ze skał pod Kazalnicą Miętusią.
Na chwilę zrobiło mi się smutno.
Chyba z poczucia, że ludzie przewalają się przez moje życie jak turyści w słoneczny dzień przez Krupówki. Jedni przechodzą prawie niezauważeni, a inni zapisują się w pamięci na dłużej. Czasem nawiązujesz z nimi relację na chwilę, a czasem długo nosisz w sercu. Czasem ktoś odchodzi, a czasem pojawia się ktoś inny. Życie… Po prostu!
Refleksja na dziś po wieczorze spędzonym na ławce i rozmowach kilku:
Choć nie mam obsesyjnych pragnień zatrzymania przy sobie tych, których kocham, jak bohater filmu J. Skolimowskiego, to jednak chciałbym, by coś w moim życiu trwało dłużej, niż cztery noce z Anną…

odnowiona przestrzeń

Siedząc na podłodze przyglądałem się pomalowanym wiosennie ścianom mojej celi. Oliwka dojrzewająca w promieniach słońca. Miło jest mieszkać w przestrzeni, która napełnia spokojem i pogodą ducha.
Dwa tygodnie temu minęło dokładnie cztery lata odkąd tu przyjechałem. Jak do tej pory, w mojej „karierze” zakonnej, to najdłuższy okres bez przeprowadzek. A mieszkałem w różnych miejscach. Na wschodzie Polski, na południu, potem na zachodzie… Był też czas kilkuletniego pobytu za granicą w świecie pełnym absurdów, w którym przeprowadzałem się dwa razy. Potem, cztery lata temu, przyjechałem tutaj. Początkowo z myślą, że tylko na chwilę, na kilka miesięcy… no… może rok – nie dłużej! Potem jednak, w wyniku niepisanego układu związanego z pracą, szkoleniem i rozwojem naszych inicjatyw miałem zostać do roku 2008. Teraz jest późna wiosna 2009 i wciąż tu jestem… Okazuje się, że chyba zaczynam zapuszczać korzenie, przed czym kiedyś podświadomie mocno się broniłem. Dlatego też kartony, materac, śpiwór i survivalowa skrzynka w bagażniku auta mocno wpisały się w moje życie. Wiele z nich jednak pozostało nadal. Sporo rzeczy wciąż trzymam w kartonach i dalej śpię w śpiworze i na materacu. Trochę z braku przestrzeni w mojej celi, a trochę z przyzwyczajenia, z którym naprawdę mi dobrze.
Siedzę na podłodze i myślę sobie – niby to samo, ale jakoś inaczej. Zaangażowałem się w pracę, w kolejne inicjatywy, poszedłem do szkoły, mam zainteresowania i pasje, które mogę rozwijać, i najważniejsze – mam braci i przyjaciół. W świecie wokół mnie ciągle coś się dzieje. Zaskakujące odkrycia, nowe doświadczenia, zmiany… Nie zawsze jest fajnie, ale przecież nie chodzi o to, by zawsze fajnie było? Prawda? Mimo wszystko, i tak, dziś jest zupełnie inne, niż wczoraj, a jutro ciągle nęci nowizną. Świat pełen barw. Tylko z pozoru czasem szary…