cztery noce z Anną

Powietrze na podwórku pachniało duchotą i deszczem. Słońce skryły nadciągające od zachodu burzowe chmury. Uśmiechnąłem się do nich.
– Jeśli spadnie deszcz nie trzeba będzie podlewać grządek brata Mario, które po sobie pozostawił wyjeżdżając w ubiegłym roku do Rzymu.
Pomimo duchoty jednak podwórko klasztorne tętniło życiem. Narcotraficantes kończyli pracę, ktoś coś chciał, kiedy ktoś nie chciał nic, inni biegali, a ludzie powoli zaczynali schodzić się do kościoła na nabożeństwo.
Siedząc na ławce pomyślałem o urlopie, który spędziłem w Tatrach.
Przeciskanie się w błocie przez wąskie korytarze jaskiń w Dolinie Kościeliskiej, wspinaczka na Granaty i zjazdy w strugach deszczu. Chwile napięcia i grozy, kiedy lina, jakby na złość, klinowała się między skałami, refleksje w schroniskach i powroty do domu z plecakiem, który ważył chyba tonę. Wieczory na Krupówkach, pizza, zwariowane pomysły i spokój w amfiteatrze ze skał pod Kazalnicą Miętusią.
Na chwilę zrobiło mi się smutno.
Chyba z poczucia, że ludzie przewalają się przez moje życie jak turyści w słoneczny dzień przez Krupówki. Jedni przechodzą prawie niezauważeni, a inni zapisują się w pamięci na dłużej. Czasem nawiązujesz z nimi relację na chwilę, a czasem długo nosisz w sercu. Czasem ktoś odchodzi, a czasem pojawia się ktoś inny. Życie… Po prostu!
Refleksja na dziś po wieczorze spędzonym na ławce i rozmowach kilku:
Choć nie mam obsesyjnych pragnień zatrzymania przy sobie tych, których kocham, jak bohater filmu J. Skolimowskiego, to jednak chciałbym, by coś w moim życiu trwało dłużej, niż cztery noce z Anną…