drabina Jakubowa

Cały poranek uganialiśmy się za drabiną. Zajęcie niezbyt fascynujące. Ale cóż, bez drabiny to czasem jak bez… narzędzia pracy! Próbujesz coś zrobić, a tu nagle okazuje się, że nie ma czym. Wybraliśmy się więc do składu budowlanego.
W biurze, pani uprzejmie poinformowała nas, że póki co, na stanie drabin żadnych nie ma, ale jeśli chcemy jakąś obejrzeć, to możemy pójść, na halę. Jest u robotników. No więc poszliśmy. Problem w tym, że bez drabiny nie naprawimy rynien, które się poobrywały. Próbując coś z nimi zrobić, wielokrotnie spuszczałem się z dachu, ale w bezwiednym zwisie na linie, w dodatku kilka metrów nad ziemią i bez kontaktu ze ścianą, naprawdę niewiele można…
Wybór padł na taką, co ma dwadzieścia szczebli (to w sumie daje ponad sześć metrów wysokości), wolnostojąca, wielozadaniowa. Taka będzie dobra.
Mario wyciągnął z kieszeni zmięte stówki i dokładnie je przeliczył.
– Jak dorzucimy jeszcze parę złotych, to nam wystarczy! – zakomunikował z entuzjazmem.
Tak więc złożyłem zamówienie i podreptaliśmy do domu.
W drodze pomyślałem sobie, że najlepsza byłaby taka… Jakubowa! W bonusie z Aniołami! Ta to ma pewnie szczebli, co niemiara!
Zresztą! Właściwie, żeby wdrapać się na dach wystarczy ich zaledwie dwadzieścia.
A Aniołowie? Aniołów przecież i tak mamy swoich.

spotkanie po ciemku

jak często trzeba tracić wiarę
urzędową nadętą
zadzierającą nosa do góry
asekurującą
głoszoną stąd dotąd
żeby odnaleźć tę jedyną
wciąż jak węgiel jeszcze zielony
tę która jest po prostu
spotkaniem po ciemku
kiedy niepewność staje się pewnością
prawdziwą wiarę bo całkiem nie do wiary

Ten poetyk księdza Twardowskiego był pierwszą refleksją jaka weszła mi do głowy zaraz po przebudzeniu. A to z powodu nocnych konwersacji z M. i myśli, które wczorajszego wieczoru bez ładu i składu plątały mi się w spuchniętej mózgownicy. Jak często trzeba tracić wiarę…

Pamiętam, jak na początku studiów seminaryjnych świat mi się zawalił. Przez to, że poukładałem go po swojemu. Runął na pysk zbity! I sporo wody w mieście nad Wisłą musiało upłynąć, zanim uporządkowałem go od nowa. Wiara…
Przejechałem z nią przez wiele trudnych zakrętów. Wiele razy wylatywaliśmy z trasy. Leżała połamana na szpitalnym łóżku, błąkała się po omacku w ciemnym tunelu, nie wiedząc jak z niego wyjść, w trudnym terenie traciła orientację, by i tak, mimo wszystko, wyprowadzić mnie na prostą.
Dla mnie ona jest prawdziwym spotkaniem po ciemku. Spotkaniem, w którym więcej czujesz, niż wiesz. Relacją, w której bezsens nabiera sensu. Tylko wciąż jeszcze wiarą niedoskonałą… bo ciągle przewraca się do góry nogami, kiedy kogoś szlag trafia.

rakotwórczy poranek i warszawka

Przypominam sobie alpinistę Ryśka, który każdego poranka, tzn. przed jedenastą, przychodził na pole namiotowe z prymusem i paczką kawy w ręku. Miał zawsze podkrążone oczy i wszechpotężny grymas bólu wymalowany niemalże na każdym skrawku swojej twarzy. No i te jego przeszywające na wskroś słowa: Rakotwórczy poranek!
 
Dziś zaspaliśmy obaj. To znaczy ja i mój Anioł Stróż. Nie pomogły wieczorne wzdychania do nieba, ani tym bardziej ustawiona w budziku drzemka. Wstaliśmy o godzinę za późno…
Źle znoszę takie momenty. Zawsze przypomina mi się Rysiek. Czuję, że świat mi się zaczyna chwiać, i przez to wszystko muszę robić w pośpiechu. No bo co będzie, kiedy się naprawdę zawali?
Pojechałem do stolicy na konferencję. Ach! Warszawka… Z Janek do centrum jechałem prawie dwie godziny! Nie jestem przyzwyczajony do takich korków. W moim miasteczku ulice są prawie puste.
W drodze powrotnej przyszła mi do głowy refleksja: Może powinienem, przynajmniej na jakiś czas, dać swojemu Aniołowi wolne? Mam poczucie, że chłopina przy mnie nie wyrabia…

aniołów ześlij dwóch…

Aniołów ześlij dwóch! …chciałoby się zaśpiewać. Przypominam sobie piosenkę Elżbiety o Aniołach. Spędzaliśmy wtedy długie dnie i noce na niekończących się nagraniach. Nie obrobiony do końca materiał, masa rodzących się na bieżąco pomysłów, jakieś tam trudności techniczne, muzycy, co nie mieli zbyt wiele czasu… To jednak był spory kawałek dobrej muzyki. Czasem, jadąc autem lubię posłuchać tych wspomnień sprzed lat…
Anioły są ciche i niewidoczne. Nie przeszkadzają, nie zasłaniają sobą. Są jak cichociemni towarzysze podróży. Niekiedy tylko mam wrażenie, że w milczeniu zaglądają mi przez ramię, spoglądając na to, co robię.
Tak dużo mam dziś myśli o Aniołach… Może po niedawnym czyszczeniu rynien na dachu..? Może ze względu na dzisiejsze wspomnienie ich w liturgii..? A może po refleksji Margo o sennym Aniele, który chyba opacznie doszedł do wniosku, że można mi zaufać..?