M.

– Witaj M. – Powiedziałem przytłumionym głosem.
– Witaj!
Korytarz był pusty. Przytłumione światło zostawiało po sobie delikatny półmrok, jednak nie na tyle ciemny, by nie można było rozróżnić kształtów rzeczy.
– To dla Ciebie. – Wyjąłem z kieszeni kurtki duże czerwone jabłko i położyłem przed nią na stoliku.
– Dobrze wyglądasz. Co u Ciebie?
– Dziękuję, wszystko w porządku. Lekarz powiedział, że niedługo wyzdrowieję.
– To dobra widomość! – Uśmiechając się spojrzałem jej w oczy. – W takim razie pewnie już niedługo do nas wrócisz.
Zapadło milczenie. Szpitalne korytarze nie są zbyt przyjemnym miejscem do prowadzenia nocnych rozmów. Chociaż z drugiej strony, to właśnie one prowokują do refleksji. To właśnie tutaj życie widać jak na dłoni. Wszystkie jego dobre i złe strony.
Tyle już razy przesiadywałem wieczorami na szpitalnych korytarzach gwarząc z ludźmi o życiu! O pozostawianiu trudnych spraw za sobą i o otwieraniu się na to, co nieuchronne.
Życie… Tyle w nim niespodzianek, nieoczekiwanych roszad, niewiarygodnych zwrotów akcji, tyle wszystkiego, że… że nie sposób go ogarnąć. Myślę teraz o ludziach, o których ocierałem się, i o nocnych rozmowach z nimi. Wszyscy pozostawili po sobie ślad. Wciąż żywy. Wszystkich mam w pamięci. Wszystkich…

ostrzejszy niż skalpel

Z zamyślenia nad klawiaturą komputera wyrwał mnie dźwięk dzwonka do drzwi. To ksiądz dobrodziej, który co jakiś czas przyjeżdża do klasztoru po nową partię ziół i spirytusowych nalewek. Podaliśmy sobie ręce na powitanie i poszliśmy do magazynu przygotować dla niego paczkę. Po drodze przypomniałem mu o organach, które kilka miesięcy temu od nas kupił i chyba zapomniał zabrać. Uśmiechnął się klepiąc mnie po ramieniu.
– W przyszłym tygodniu. Będę miał wtedy samochód, to je zabiorę.
Niemalże codziennie przychodzą ludzie kupować u nas zioła. Na przeziębienie, na nerki, na oczy, na wątrobę… Kupują nalewki spirytusowe poprawiające apetyt, przeciwko migrenie, nalewki odtruwające i przeciwnerwicowe. Ksiądz dobrodziej przyjeżdża po balsam kręgowy. Zawsze bierze po kilkanaście butelek plus coś do zaparzania i do picia. Czasem ludzie przychodzą po zioła ale sami nie wiedzą czego chcą. Tłumaczę im wtedy, że mogą kupić co bądź. Jeśli zioła bądź nalewki nie pomogą, to na pewno też nie zaszkodzą. Dlatego opłaca się spróbować. Uśmiecham się do nich, próbuję być miły.
Kiedyś, kilka lat temu, trochę zajmowałem się zielarstwem. Zbierałem różne rośliny, kawałki patyków, suszone owoce, pestki, kawałki kory z różnych drzew i zalewałem wszystko spirytusem. Najlepszy był jednak piołun. Zbieraliśmy go wiosną. Wychodziliśmy w step późnym popołudniem, kiedy słońce już nie było tak mocne, a delikatny powiew wiatru roznosił jego upajający zapach. Pamiętam słowa Antoniego, który zawsze powtarzał, że nic tak nie wyostrza spojrzenia jak zalany spirytusem piołun. Rzeczywiście, był ostrzejszy niż skalpel.
Cóż, ale nawet piołun nie jest w stanie sprawić, by krawędzie świata stały się dostatecznie ostre. By można było dobrze rozeznawać i zawsze wiedzieć dokąd się idzie. Tak sobie myślę, że błądzenie, poznawanie świata po omacku i opuszkami palców to jedyna pewność, której się dotykam.

o szczęściu bez roweru

Grube opony na kołach i dobrze wyprofilowana kierownica. Wygodne siodełko i aerodynamiczna sylwetka. Ze wszystkich stron oglądałem rower, którym Anna przyjechała do pracy. Ma dziewczyna kondycję – pomyślałem. Przekręcić o poranku 15 kilometrów to niezły wyczyn! A przecież wcale nie wygląda na kobietę, która jeżdżąc na rowerze może pobijać rekordy szybkości i wytrzymałości.
Postanowiłem sam spróbować swoich sił i niemalże całe popołudnie trenowałem krosowe przełaje na klasztornym podwórku. Fajna zabawa!
Po pewnym czasie, zmęczony przełajami odstawiłem rower i poszedłem do domu.

Następnego dnia, podczas obiadu ktoś zadzwonił do furty. Wstałem od stołu i poszedłem zobaczyć kto niepokoi nas w tak świętym czasie? Otworzyłem drzwi. Na schodach stała Anna.
– Gdzie jest mój rower?
– A co? Nie ma go? Stał przecież na podwórku.
– Tomasz, nie żartuj! Jeśli go schowałeś, to… to oddaj go z powrotem!
Spojrzałem jej w oczy, była bardzo poirytowana.
– Niczego nie chowałem, a tym bardziej Twojego roweru. Wczoraj rozbijałem się nim po podwórku, ale odstawiłem go z powrotem na miejsce. Wiesz… poczekaj chwilę!
Pobiegłem po klucze od pomieszczeń gospodarczych, żeby sprawdzić, czy przypadkiem ktoś inny nie wpadł na pomysł zamknięcia roweru w komórce na mopy i wiadra. Niestety, tam też go nie było. Po krótkim dochodzeniu udało się ustalić, że ktoś go po prostu ukradł.

Anna, wyraźnie zniechęcona, pełna wkurzenia i rozpaczy siedziała na ławce.
– Wiesz Anna… – uśmiechając się zagadnąłem do niej – Poczekaj chwilę! Dokończę kotleta i odwiozę Cię do domu. Samochód to nie rower, ale zawsze jakiś transport… Poza tym, rower – rzecz nabyta, dzisiaj jest, a jutro… jutro ktoś może go ukraść. A szczęście… szczęście bez roweru jest inne, ale tak samo prawdziwe…

* * *

Kiedy wszedłem do pokoju, K. powoli zaczynała wykluwać się z pościeli.
– No i co? Boli główka, z noska się leje i temperaturka? Tak? – Zażartowałem.
Podniosła głowę i zmierzyła mnie wzorkiem pełnym żałości. W jej małych brązowych oczkach nie było już frywolności, takiej, jak zawsze.
– Jak się czujesz? – Zapytałem, tym razem już na poważnie.
– Niedobrze – odparła ciężkim głosem. – Zimno mi i potwornie boli mnie głowa.
– Pewnie masz temperaturę. Idź do lekarza, połykaj medykamenty, zawijaj się w pościel i zdrowiej. Zobaczysz, będzie lepiej!
Choroba to dramat. Dobrze, że w tym roku jeszcze mnie nie dopadła! Dlaczego? No bo chyba zacząłem dbać o siebie. Nie biegam już po podwórku całkiem roznegliżowany, profilaktycznie zażywam lekarstwa, które kiedyś zalecił mi lekarz, no i obracam się w środowisku zdrowych ludzi. No, przynajmniej z pozoru na takich wyglądają…