Matka Boska zza drutów

Szliśmy w milczeniu mijając kolejne bloki. Czułem jak drobne kamienie, którymi wysypana była droga wpadały mi do butów. Krzywiłem się pod nosem, ale postanowiłem ich nie wyjmować. Niech będą moją małą ofiarą.
Słońce niczym ogień paliło mnie w głowę. Próbowałem wyobrazić sobie ludzi, których transportami przywożono do Auschwitz. Wiele dni spędzonych w wagonach bez jedzenia i wody, w dodatku skotłowanych na niewielkiej przestrzeni, a potem długie oczekiwanie w promieniach słońca na to, co dalej… Wielu z nich pewnie padało z wycieńczenia.
Teraz jednak chłodny wiatr przyjemnie łagodził ciepło słonecznych promieni. I choć czułem jak muskają mi skórę, to jednak dzięki podmuchom wiatru upał stawał się bardziej znośny. Zresztą, za chwilę i tak słońce spali mi głowę – pomyślałem.

Pod ścianą śmierci staliśmy jak pod ścianą płaczu. Otaczając modlitwą nie tylko Żydów, ale również wszystkie ofiary holokaustu. Przypomniałem sobie mój pierwszy pobyt w KL Auschwitz-Birkenau sprzed kilkunastu lat. Wtedy niebo było zaciągnięte chmurami, z których siąpił nieprzyjemny deszcz. W przemoczonym ubraniu snułem się pomiędzy barakami obozu Birkenau. Pamiętam przygnębienie, smutek, przejęcie i milczenie. Nie miałem wtedy ochoty na żadne pogawędki, zresztą, podobnie jak teraz.

Na gorący od słońca habit ubrałem białą albę i czerwoną stułę. Nieopodal miejsca straceń przy bloku śmierci odprawiliśmy Mszę św.
Tak, jak praca czyni wolnym, tak ludzie ludziom zgotowali okrucieństwo zagłady. Tyle rzeczy w życiu widziałem, o tak wiele się otarłem i wciąż tak wiele jeszcze nie mogę w sobie pomieścić.

Słońce zalewało obóz promieniami, tłumy zwiedzających dalej przemykały w pośpiechu, Eucharystia się działa. Wszystko w normie i porządku. Tylko Matka Boska zza drutów, w miłosnym smutku ukradkiem spoglądała na ten niby normalny świat…

ius et lex

– Proszę się przedstawić.
– Nazywam się…
– Czy świadek jest świadomy, że za składanie fałszywych zeznań grozi mu kara pozbawienia wolności do lat trzech?
– Tak, jestem…

Ciekawe jak długo jeszcze to potrwa? – Pomyślałem. Sprawa ciągnie się już dobrych kilka miesięcy i nic nie wróży jej szybkiego zakończenia. Przyjeżdżamy na kolejne rozprawy i wciąż to samo. Policja kogoś nie doprowadziła, ktoś inny się nie stawił, osoba kluczowa w ciągnącym się postępowaniu mataczy…

– Czy świadek potwierdza prawdziwość wcześniej składanych zeznań? – Ciągnął beznamiętnym głosem sędzia.
– Tak, potwierdzam.
– Proszę zaprotokołować: Ja potwierdzam prawdziwość składanych przeze mnie zeznań…

Ławki na Sali rozpraw były okropnie niewygodne. Po kilkudziesięciu minutach siedzenia poczułem jak z powrotem zaczyna mnie łamać w kręgosłupie. Rozejrzałem się wokół. Nie tylko ja miałem już dosyć. Ktoś czytał gazetę, inni bez przerwy wiercili się na swoich miejscach, a obrońcy z urzędu ziewając przeglądali jakieś papiery. Nawet siedzący przede mną oskarżeni z wyraźnym już znudzeniem reagowali na to, co się wokół nich działo. Tylko pani prokurator, sędzia i przesłuchiwany przez niego świadek zdawali się być zaangażowani w przebieg rozprawy.
Wyciągnąłem przed siebie nogi, żeby, choć trochę rozprostować kości. Zakończenia sprawy pewnie dziś się nie doczekamy. Tak więc wyroku też póki co nie będzie. Trudno. Chociaż, pewnie dla wielu już samo siedzenie na sali rozpraw w drewnianych i niewygodnych ławkach i w niepokoju oczekiwanie na wyrok sądu będzie niemalże najwyższym wymiarem kary…

doktor Sullivan i medykamenty

Korytarz przychodni zdrowia po brzegi nabity był pacjentami. A niech to! Jak zwykle po weekendzie ludzie zdecydowali się leczyć. Wszystkie miejsca siedzące były już zajęte. Spora grupa osób tłoczyła się przed drzwiami gabinetu mojego lekarza. Zameldowałem się w kolejce i poszukałem wygodnego miejsca pod ścianą. Perspektywa podpierania muru bolącym kręgosłupem wcale nie napełniała mnie radością. Ale cóż, młody jestem, więc pewnie dam radę. W końcu w życiu nie takie rzeczy udawało mi się przetrzymać, więc pewnie i tym razem nie będzie tak źle.
Przypomniałem sobie, że ostatni raz odwiedzałem mojego domowego lekarza w październiku ubiegłego roku. Wtedy doskwierało mi szemranie w płucach i kaszel. Stojąc pod ścianą zastanawiałem się, co jest gorsze? Przewlekłe zapalenie oskrzeli czy bolący kręgosłup? Pewnie i jedno i drugie. Z obydwoma dolegliwościami trudno żyć, zwłaszcza wtedy, kiedy bez przerwy coś trzeba robić. Powinienem chyba bardziej odpowiedzialnie traktować swoje zdrowie.

Wszystko zaczęło się w ubiegłym tygodniu, po wieczornej rekreacji na korcie tenisowym. Początkowo nie czułem się najgorzej. Po intensywnym ruchu przecież prawie zawsze bolą mięśnie i stawy. I pewnie nic by się nie stało, gdyby nie środowe manewry budowlane z taczkami, piaskiem, workami cementu i gruzem, który znosiłem, żeby wybetonować wjazd do garażu. Wieczorem owego dnia bolało mnie już wszystko, łącznie z kręgosłupem. Ale co tam! Twardy jestem, dam radę!
W międzyczasie jeszcze wpadłem na pomysł, że pomogę chłopakom z ośrodka układać trylinkę na podwórku. Szczęście w tym, że tylko na pomyśle się skończyło. Ale na domiar złego w piątek zadzwonił kolega od liny i zaproponował na następny dzień wyprawę do kamieniołomu. Miałem opory, ale w końcu się zgodziłem. W sobotni poranek nawet nie czułem się źle. Trochę szarpał mnie kręgosłup, ale powód bólu zwaliłem na zastałe mięśnie. Pogoda była wymarzona, w sam raz na wspinanie. Zrobiliśmy kilka dość trudnych dróg, trochę polatali na linie, w międzyczasie pogwarzyli o życiu i wrócili do domu. Bolesny dramat rozpoczął się w niedzielę, kiedy po przebudzeniu nie mogłem wstać z łóżka. Czując tępy ból w okolicy krzyża myślałem, że nie dam rady stać przy ołtarzu. A przecież mieliśmy wspólnie z braćmi uczcić Świętą Trójcę. Powoli jednak zwlokłem swoje obolałe ciało i poszedłem do kościoła. Resztę dnia przeleżałem za to w celi na posłaniu.
No cóż, widocznie nawet przy niewielkim wysiłku odzywają się zranienia z przeszłości. W czasie studiów poszkodował mnie wypadek samochodowy. Wylądowałem wtedy w szpitalu z przetrąconym właśnie kręgosłupem. Finał na szczęście okazał się dla mnie pomyślny. Bez ucisków na rdzeniu kręgowym, bez paraliżu i niedowładu kończyn, bez operacji. Wylizałem się i w niecałe cztery miesiące po całym zdarzeniu znów byłem w formie.

– Można? – Zapytałem nieśmiało zaglądając do gabinetu, kiedy przyszła kolej na mnie.
– Witam ojca! Bardzo proszę!
Doktor Sullivan był w dobrym humorze. Jego małe czarne oczka błyszczały spod okularów zsuniętych na czubek nosa, a prawie łysa głowa lśniła milionem refleksów odbijając światło lampy wiszącej pod sufitem. Gabinet był niewielki. Łóżko, niewielki parawan i biurko z leżącymi kartami pacjentów. Podszedłem bliżej i uścisnąłem dłoń doktora.
– Dawno się nie widzieliśmy. Proszę usiąść. – Sullivan wskazał mi krzesło stojące obok biurka.
Uśmiechnąłem się i po krótkiej wymianie zdań na tematy pozytywne wyłożyłem swój problem.
Doktor w recepcie zapisał mi leki rozkurczowe na bóle stawów i części krzyżowej kręgosłupa, a także maść, którą należy wcierać w bolące miejsce. Po kuracji farmakologicznej zaproponował fizjoterapię. Powiedziałem, że na pewno skorzystam. Podziękowałem, pożegnałem się i powlokłem się do apteki.
Kiedy po powrocie do domu połknąłem sporą część przepisanych medykamentów ból rzeczywiście ustał. Znów mogę się normalnie poruszać.
Egh! Gdyby tak na boleści egzystencjalne można było dostać tabletki! Może wtedy życie nie było by tak dramatyczne?

chemiczny walc

Wszystko dziś mnie boli. Pewnie przez to, że w niedzielę po wieczornej liturgii poszedłem z Jonkiem pograć w tenisa. Bolą mnie mięśnie, a najbardziej ścięgna.
A przecież wydawało mi się, że mam dobrą kondycję, bo wcale nie prowadzę osiadłego stylu życia. No cóż, wychodzi na to, że trzeba nad nią jeszcze popracować.
Jeżeli dobrze pamiętam ostatni raz biegałem po korcie z rakietą w ręku jakieś 20 lat temu. To był koniec podstawówki, albo początek szkoły średniej. Fajna sprawa! Pewnie nie zostanę tenisistą, ale tenis ziemny wydaje się dobrym sposobem na spędzenie wolnego czasu. W każdym razie lepszym, niż siedzenie przed telewizorem lub zawieszanie się przed ekranem komputera.
Rozegraliśmy zacięty mecz. Co prawda mój przeciwnik okazał się ode mnie lepszy, niemniej jednak jak na pierwszy raz wcale nie grałem tak źle. Za to po meczu wyglądałem nie najlepiej. Do domu wróciłem umorusany jak świnia, na dodatek z obdartymi łokciami. To przez to, że kort tenisowy w miejskim ogródku jordanowskim nie był w najlepszym stanie. W dodatku było mokro, bo chwilę wcześniej padał deszcz.

Tak sobie myślę… Wciąż chodzi mi po głowie owa wieczorna liturgia w Zesłanie Ducha Świętego, którą odprawiałem przed meczem. W kościele zastanawiałem się nad tym, co to znaczy być człowiekiem Ducha? Pomyślałem o owocach. O pokoju, życzliwości, wierze, nadziei, przebaczeniu, miłości… Co z tego jest we mnie? Myślę… W każdym razie na pewno, jak niektórzy nie twierdzę, że miłość to chemia. No… chyba, że bez Ducha…