chemiczny walc

Wszystko dziś mnie boli. Pewnie przez to, że w niedzielę po wieczornej liturgii poszedłem z Jonkiem pograć w tenisa. Bolą mnie mięśnie, a najbardziej ścięgna.
A przecież wydawało mi się, że mam dobrą kondycję, bo wcale nie prowadzę osiadłego stylu życia. No cóż, wychodzi na to, że trzeba nad nią jeszcze popracować.
Jeżeli dobrze pamiętam ostatni raz biegałem po korcie z rakietą w ręku jakieś 20 lat temu. To był koniec podstawówki, albo początek szkoły średniej. Fajna sprawa! Pewnie nie zostanę tenisistą, ale tenis ziemny wydaje się dobrym sposobem na spędzenie wolnego czasu. W każdym razie lepszym, niż siedzenie przed telewizorem lub zawieszanie się przed ekranem komputera.
Rozegraliśmy zacięty mecz. Co prawda mój przeciwnik okazał się ode mnie lepszy, niemniej jednak jak na pierwszy raz wcale nie grałem tak źle. Za to po meczu wyglądałem nie najlepiej. Do domu wróciłem umorusany jak świnia, na dodatek z obdartymi łokciami. To przez to, że kort tenisowy w miejskim ogródku jordanowskim nie był w najlepszym stanie. W dodatku było mokro, bo chwilę wcześniej padał deszcz.

Tak sobie myślę… Wciąż chodzi mi po głowie owa wieczorna liturgia w Zesłanie Ducha Świętego, którą odprawiałem przed meczem. W kościele zastanawiałem się nad tym, co to znaczy być człowiekiem Ducha? Pomyślałem o owocach. O pokoju, życzliwości, wierze, nadziei, przebaczeniu, miłości… Co z tego jest we mnie? Myślę… W każdym razie na pewno, jak niektórzy nie twierdzę, że miłość to chemia. No… chyba, że bez Ducha…