spacer Biedronki

Siedziałem na ławce przed klasztorem z talerzem zupy w ręku. Zupa pomidorowa, dobra zupa! Przypomniał mi się dom rodzinny. Krzątanina mamy, moje powroty ze szkoły i kuchenne zapachy. Mama lubiła wymyślać różne potrawy. Przepisana do zeszytu domowa książka kucharska była ich pełna po brzegi. Pamiętam jej oczekiwanie, w niepewności i w napięciu: czy będzie nam smakowało? Pomidorowa zawsze mi smakowała…
Odłożyłem talerz na bok i mrużąc oczy wystawiłem twarz do słońca. Wokół było cicho. Delikatny wiatr muskał mi twarz, Kiler leżał pod moimi nogami, a kot wygrzewał się na słońcu. Z oddali dolatywały tylko strzępy śpiewu maszerujących jak ułani pielgrzymów i delikatny tupot bosych nóżek Biedronki spacerującej po moim blogu…

po powrocie

Wchodząc do celi przeraziłem się bałaganem, jaki w niej panował. Otwarta szafa na ubrania, biurko zawalone stertą papierów, a na łóżku kupa porozrzucanych ciuchów. Pod umywalką jakieś buty, na parapecie porozkładane książki… Mieszkający tu mnich musiał chyba w pośpiechu pakować swoje rzeczy (sic!). Rzuciłem plecak na podłogę i uśmiechnąłem się pod nosem, łobuzersko. Zanim rozprostuję swoje obolałe kości, będę musiał jeszcze potrudzić się sprzątaniem. No cóż, widocznie w ferworze pakowania rzeczy na kilkutygodniowy wyjazd nie wziąłem pod uwagę tego, że kiedy wrócę będzie czekał na mnie spory kawał roboty.
A mówią – Polak mądry po szkodzie. W każdym razie może czuć się specjalistą jak w prosty sposób można skomplikować sobie życie.

stygmatycy z La Verna

Była obojętna i zimna jak beznamiętna kobieta. Próbowałem ją poczuć. Ciałem, zmysłami, duszą… Jej chłód przenikał przez ubranie wdzierając się niemalże do szpiku kości. Dotykiem poranionych dłoni i stóp szukałem ulgi od tępego bólu, który skręcał moje ciało.
Łaska niekiedy staje się nie do zniesienia – pomyślałem.
Gdyby tak można było odwrócić czas. I tak po prostu doświadczyć tego, czego się nigdy nie miało i nie przeżywać po raz kolejny tego, czego się już doświadczyło.
Stygmaty są łaską, która boli. I jak na ironię, są również potwierdzeniem tego, że Pan Bóg ciągle o mnie pamięta. Jak pamięć chłodu beznamiętnej skały z La Verna, który pomimo lat wciąż noszę w sobie…

fabuła rasa

Akcja czeskiego filmu, w którym namiętnie odgrywam jedną z pierwszoplanowych ról powoli zaczyna osiągać swój kulminacyjny moment. Było już przedstawienie postaci (krótkie, epizodyczne, lecz jakże barwne); przedzieraliśmy się przez semantyczne trudności nazywania i naukę sztuki okazywania tego, co czujemy; był czas na aktywny wypoczynek, doświadczenie pustyni i na wieczorne refleksje przy gitarze i grillowanej kiełbasie.
Tyle wydarzyło się w ciągu minionych dwóch tygodni. Sporo tego. I dziwię się, że znalazłem nawet czas na to, żeby się wyspać. Po prostu odpoczywam. I nawet zbyt wiele nie myślę.
Za kilka dni według scenariusza akcja filmu powinna przenieść się na malownicze wzgórza Toskanii. Na ten wątek czekam z niecierpliwością.
Zapewne wszystko wydaje się Wam nieco enigmatyczne, tak? No cóż, film jest przecież czeski. Nie próbujmy więc go rozumieć.