nadzieja… głupia?

– Masz auto!? – Krzyknąłem nieco zaniepokojony.
Stałem pod ścianą dobre kilkanaście minut i nic się nie działo. M powinien był dojść do stanowiska, założyć autoasekurację, przepiąć linę przez ring i zjechać na dół. Niepokoiłem się, bo trwało to zbyt długo, a doświadczenie wspinaczkowe M nie jest jeszcze ugruntowane.
– No i jak!? Masz auto!? – Rzuciłem jeszcze raz zadzierając głowę wysoko do góry.
– Mam nadzieję! – Usłyszałem w odpowiedzi.
– Nadzieję?????
No tak, dobre i to, kiedy nic innego mieć nie można. Nadzieja głupia, naiwna, ślepa, niekiedy bezpodstawna, ale koniec końców i tak umiera ostatnia. M miał rację. Trzeba ją mieć!
Wydawać by się mogło, że nawet wtedy, kiedy wisisz na lipnym stanowisku, kiedy zabrakło ci karabinków, albo, kiedy wspinając się zgubiłeś przyrządy i szlag trafił wszystkie pętelki, kiedy zaczynasz mieć poczucie, że znalazłeś się w sytuacji, co najmniej beznadziejnej, mimo wszystko, pozostaje jeszcze nadzieja! Jak ostatnia deska ratunku. Bo być może, kiedy wszystko zawiedzie, spadając na glebę nie stanie ci się krzywda…
Kiedyś nawet usłyszałem, że lepiej mieć głupią nadzieję, niż być beznadziejnie głupim. Być może to prawda, a być może tylko chęć usprawiedliwienia przez autora tego porzekadła beznadziejnej swojej głupoty?

M jednak po raz kolejny poprowadził drogę na granicy swoich możliwości i bez niespodzianek, szczęśliwie zjechał na dół.
Snując refleksję o nadziei – realnie już stojąc na ziemi – pomyślałem sobie, że jest ona dla mnie czymś, dzięki czemu mogę sięgnąć poza granice tu i teraz. Zobaczyć więcej, zdecydowanie więcej! Przypomniały mi się też moje nadzieje. Proste, zwyczajne, czasem rzeczywiście naiwne… Przede wszystkim jednak ludzkie! I tak na dobrą sprawę przez cały czas nimi żyję :)

crazy in love

Siedziałem nad talerzem pełnym rosołu ukradkiem spoglądając na młodą parę.
Miło jest patrzeć na ludzi, którzy są ze sobą szczęśliwi.
Przypomniał mi się ubiegłoroczny ślub mojego brata. Jak wtedy, wzruszałem się szczęściem jego i Bratówki, tak teraz Gwiazdeczki i Artura.
W czasie liturgii Paweł mówił o szaleństwie w miłości. Pomyślałem sobie, że miłość, żeby była miłością rzeczywiście musi być szalona. Wtedy bardziej, niż na pewno, w życiu nie będzie tak samo. I to chyba najbardziej fascynuje.
Czas, kiedy kochasz.

dylematy i wątpliwości

W zamyśleniu, błędnym wzrokiem wpatrywałem się w kalendarz.
– Sprawy i sprawki! – Mawiał często mój ojciec. – Tylko jak je wszystkie ze sobą połączyć, żeby nie było trzeba z żadnej rezygnować?
W głowie kotłowało mi się od różnych pomysłów. Może zrobić tak, a może inaczej…
Nagle zadzwonił telefon. Okazało się, że to Gwiazdeczka z wymuszeniem potwierdzenia, mojej obecności w sobotę na jej ślubie z Arturem i na weselnym przyjęciu.
Napięty czas… Okazuje się, że połowę weekendu spędzę w pracy. Poza tym chciałbym odwiedzić tatę ze względu na jego urodziny i imieniny. A na dodatek, w niedzielę, dzieciak z najbliższej rodziny ma swoją pierwszą Komunię, więc…
Więc spakowałem sprzęt i pobiegłem do kamieniołomu. Tam myśli mi się najlepiej!

Młoda krew puściła za pierwszym razem. Potem była Aloha, Konie, Atak wiewiórek no i kolejna przystawka do Motylej. M leciał jak młody orzeł po tym, jak przy trzeciej wpince noga wyjechała mu ze stopnia. Na szczęście nic się nie stało, byłem czujny.

– Co w życiu fascynuje najbardziej? – Zastanawiałem się zwijając linę po skończonym łojeniu. – Poznawanie ludzi? Nowe wyzwania? Ryzyko? Wybory i decyzje, czy nieustanne zwroty akcji?
Pomyślałem, że smak bierze się chyba z tego, że w życiu nigdy nie jest tak samo. Że, jak mawiał Heraklit, wszystko płynie i nigdy powtórnie do tej samej wody wejść nie można. Niewykorzystane szanse, zmarnowane okazje, no i łaska od Boga, co ciągle przelatuje mi przez palce… Nic nie wraca z powrotem…
– Egh! Czasem wydaje mi się, że im starszy jestem, tym więcej mam pytań, na które coraz trudniej znaleźć odpowiedź.
Spakowałem zwiniętą linę i szpej do torby, pożegnałem wszystkich i pewnym (sic!) krokiem pomaszerowałem do klasztoru.

life in technicolor

Kiedy zbierałem się do wyjazdu rozległ się dzwonek do drzwi furty.
– Słuchaj, masz chwilę? Na podwórku czeka grupa studentów. Chcieli zobaczyć kościół. Otworzysz? – J. mówiła z przejęciem i z lekką zadyszką w głosie. – I wiesz…, chcieli, żeby im jeszcze coś opowiedzieć o historii…
– Jasne! Coś opowiedzieć! – Mruknąłem pod nosem. – Rzuciłem torbę na podłogę, ubrałem habit i poszedłem do kościoła.
Młodzi ludzie tymczasem wygodnie siedzieli już w ławkach. Przywitałem się, powiedziałem kilka słów o sobie, o kościele, klasztorze, o moich braciach i o naszej inicjatywie i poprosiłem o pytania.
Milczeli. Oparty o ścianę patrzyłem więc na ich zmęczone twarze, mając nadzieję, że to nie życie tak męczy, tylko dzień jest upalny…
Na chwilę ogarnął mnie smutek. Zmęczenie życiem musi być cholernie przygnębiające – pomyślałem. Niemalże jak twarze moich słuchaczy. Nic już cię nie kręci, nic nie cieszy, świat coraz bardziej zaczyna być pozbawiony kolorów…
– Nie! Przecież oni nie mogą mnie dobić! – Powiedziałem do samego siebie.
Uśmiechnąłem się serdecznie, pożyczyłem wszystkim miłego wieczoru i pobiegłem co sił brać z życia to, co najlepsze! Póki jeszcze mam w sobie trochę entuzjazmu :)