cztery noce z Anną

Powietrze na podwórku pachniało duchotą i deszczem. Słońce skryły nadciągające od zachodu burzowe chmury. Uśmiechnąłem się do nich.
– Jeśli spadnie deszcz nie trzeba będzie podlewać grządek brata Mario, które po sobie pozostawił wyjeżdżając w ubiegłym roku do Rzymu.
Pomimo duchoty jednak podwórko klasztorne tętniło życiem. Narcotraficantes kończyli pracę, ktoś coś chciał, kiedy ktoś nie chciał nic, inni biegali, a ludzie powoli zaczynali schodzić się do kościoła na nabożeństwo.
Siedząc na ławce pomyślałem o urlopie, który spędziłem w Tatrach.
Przeciskanie się w błocie przez wąskie korytarze jaskiń w Dolinie Kościeliskiej, wspinaczka na Granaty i zjazdy w strugach deszczu. Chwile napięcia i grozy, kiedy lina, jakby na złość, klinowała się między skałami, refleksje w schroniskach i powroty do domu z plecakiem, który ważył chyba tonę. Wieczory na Krupówkach, pizza, zwariowane pomysły i spokój w amfiteatrze ze skał pod Kazalnicą Miętusią.
Na chwilę zrobiło mi się smutno.
Chyba z poczucia, że ludzie przewalają się przez moje życie jak turyści w słoneczny dzień przez Krupówki. Jedni przechodzą prawie niezauważeni, a inni zapisują się w pamięci na dłużej. Czasem nawiązujesz z nimi relację na chwilę, a czasem długo nosisz w sercu. Czasem ktoś odchodzi, a czasem pojawia się ktoś inny. Życie… Po prostu!
Refleksja na dziś po wieczorze spędzonym na ławce i rozmowach kilku:
Choć nie mam obsesyjnych pragnień zatrzymania przy sobie tych, których kocham, jak bohater filmu J. Skolimowskiego, to jednak chciałbym, by coś w moim życiu trwało dłużej, niż cztery noce z Anną…

odnowiona przestrzeń

Siedząc na podłodze przyglądałem się pomalowanym wiosennie ścianom mojej celi. Oliwka dojrzewająca w promieniach słońca. Miło jest mieszkać w przestrzeni, która napełnia spokojem i pogodą ducha.
Dwa tygodnie temu minęło dokładnie cztery lata odkąd tu przyjechałem. Jak do tej pory, w mojej „karierze” zakonnej, to najdłuższy okres bez przeprowadzek. A mieszkałem w różnych miejscach. Na wschodzie Polski, na południu, potem na zachodzie… Był też czas kilkuletniego pobytu za granicą w świecie pełnym absurdów, w którym przeprowadzałem się dwa razy. Potem, cztery lata temu, przyjechałem tutaj. Początkowo z myślą, że tylko na chwilę, na kilka miesięcy… no… może rok – nie dłużej! Potem jednak, w wyniku niepisanego układu związanego z pracą, szkoleniem i rozwojem naszych inicjatyw miałem zostać do roku 2008. Teraz jest późna wiosna 2009 i wciąż tu jestem… Okazuje się, że chyba zaczynam zapuszczać korzenie, przed czym kiedyś podświadomie mocno się broniłem. Dlatego też kartony, materac, śpiwór i survivalowa skrzynka w bagażniku auta mocno wpisały się w moje życie. Wiele z nich jednak pozostało nadal. Sporo rzeczy wciąż trzymam w kartonach i dalej śpię w śpiworze i na materacu. Trochę z braku przestrzeni w mojej celi, a trochę z przyzwyczajenia, z którym naprawdę mi dobrze.
Siedzę na podłodze i myślę sobie – niby to samo, ale jakoś inaczej. Zaangażowałem się w pracę, w kolejne inicjatywy, poszedłem do szkoły, mam zainteresowania i pasje, które mogę rozwijać, i najważniejsze – mam braci i przyjaciół. W świecie wokół mnie ciągle coś się dzieje. Zaskakujące odkrycia, nowe doświadczenia, zmiany… Nie zawsze jest fajnie, ale przecież nie chodzi o to, by zawsze fajnie było? Prawda? Mimo wszystko, i tak, dziś jest zupełnie inne, niż wczoraj, a jutro ciągle nęci nowizną. Świat pełen barw. Tylko z pozoru czasem szary…

zawracanie głowy

Siedząc na schodach prowadzących do Poradni przyglądałem się przechodzącym mimo ludziom. Jedni spiesząc się prawie biegli, inni szli powolnym krokiem, jeszcze inni, jakby czegoś szukając, zatrzymywali się i rozglądali w różne strony. Do rozpoczęcia zajęć miałem jeszcze trochę czasu, więc postanowiłem łowić ich spojrzenia rzucane mimolotnie w moją stronę. Dzień był nad wyraz upalny. Spojrzałem na zegarek. Było kilka chwil po południu. Wychodząc z klasztoru wydawało mi się, że na podwórku będzie tak, jak u nas w domu – czyli chłodno, bo mury nie zdążyły się jeszcze nagrzać, tymczasem okazało się, że ubrany jestem co najmniej niestosownie. Zresztą…
– Znów się przegrzeję – pomyślałem.
Zdjąłem dżinsową kurtkę, którą miałem na sobie i położyłem na leżącej obok torbie.
– Dzień dobry, pani Irenko! Szczęść Boże! – Uśmiechnąłem się do siedzącej za biurkiem poradnianej recepcjonistki.
– Aaaa! Witaj, Tomuś, witaj! Szczęść Boże! Wiesz, że na dziś masz zapisanych czterech pacjentów?
– Wiem…
Bezsilność, bezradność, beznadzieja… To pewnie najczęstsze powody tego, że ktoś zaczyna szukać pomocy u innych. Czasem myślę sobie, że pewnie wielu trudnych sytuacji, problemów, dramatów rodzinnych, można by uniknąć. Gdybyśmy tylko chcieli nawzajem siebie słuchać, byli dla siebie, choć trochę wyrozumiali i gdybyśmy tylko byli na siebie bardziej otwarci…
Przypomniał mi się R, z którym rozmawiałem siedząc na schodach.
Poważnie myśli o małżeństwie, ale…
– Ale co ci będę teraz głowę zawracał! Za chwilę przecież przyjdą inni…
– No tak… Ale przecież od tego tutaj jestem…

pogodna afirmacja życia

Ze snu wyrwał mnie dźwięk muzyki.
– Nie poddaj się! Bierz życie, jakim jest! – Głos wokalisty zdecydowanie, aczkolwiek sennie jeszcze wdzierał się do moich uszu. Przetarłem zaspane oczy i spojrzałem na zegarek. Było kilkanaście minut po szóstej.
Uwielbiam takie poranki! Oczywiście tylko wtedy, kiedy ich nie przesypiam (sic!). W związku, więc, z uodpornieniem się na dźwięk budzika z telefonu wpadłem na pomysł nastawiania muzyki z odtwarzacza CD.
Próbując wygrzebać się ze śpiwora i wyłączyć CD player uderzyłem głową o półkę z książkami przykręconą do ściany tuż nad moim łóżkiem.
– A niech to! – Syknąłem z bólu rozcierając ręką bolące miejsce. – Czy każdy dzień musi zaczynać się w ten sposób?
– Nie poddaj się! Bierz życie, jakim jest! I pomyśl, że na drugie nie masz szans… – śpiewał dalej Artur Rojek z Myslovitz.
Usiadłem na krawędzi łóżka, wyrównałem oddech i przeżegnałem się na pomyślny i dobry dzień.
Chłopaki mają rację. – Pomyślałem. – Drugiej szansy może już nie być. Jedno życie. Jedna śmierć. Jedna i prawdziwa miłość.