idzie nowe?

Siedząc w szpitalu przy kubku herbaty wspominaliśmy minione imprezy sylwestrowe. A rzeczywiście było co wspominać! Dobrze pamiętam wejście w trzecie tysiąclecie. Spędzałem go z braćmi w jednym z naszych klasztorów w południowo – wschodniej Polsce. Z nieskrywaną niepewnością czekaliśmy aż milenijna pluskwa poprzestawia nam procesory. Ale po zapas cukru i świec jednak nikt nie odważył się do sklepu wybrać.
Kolejna sylwestrowa noc zastała mnie na zachodzie Polski. Wspólnie z Janem zamiast butelek szampana podnosiliśmy wówczas na Eucharystii o północy kielich zbawienia.
W latach następnych miałem szczęście mieszkać w kraju dziwnym na dalekim wschodzie Europy. Z tamtego czasu w mojej pamięci wyjątkowo zapisały się dwa wydarzenia. Pierwsze to świętowanie nadejścia nowego roku w górach Kaukazu. Pamiętam górskie wędrówki, spoglądanie o zachodzie słońca na czterotysięczniki Zachodniego Kaukazu i wieczorne przesiadywanie w ruskiej bani z wybiegiem na zaśnieżone podwórko. To był czas! Noc sylwestrową spędziłem wtedy przy ognisku i baranich szaszłykach dyskutując z dopiero, co poznaną brygadą młodych ludzi z Rostowa nad Donem. Dwa lata później natomiast, pamiętam jak puszczaliśmy petardy z okna w wieżowcu, świętując nadejście nowego roku na prywatce u znajomych.
Po powrocie do kraju zdobywałem Tatry, tak świątecznie i noworoczno, w towarzystwie przyjaciół z Hannoveru. Rok później był wieczór czytelniczy. Pochylałem się nad literaturą, która wciągnęła mnie do tego stopnia, że zrezygnowałem z gościnnych występów. Potem, czyli dwa lata temu, na prośbę zaprzyjaźnionych sióstr zakonnych prowadziłem w królewskim mieście Krakowie rekolekcje. O dziwo, przyjechała na nie spora grupa młodych ludzi z całej Polski. Naprawdę byłem pod wrażeniem tego czasu. Wspominam go rzeczywiście bardzo miło.
Wreszcie mijający rok przywitałem wspólnie z bratem Adamem, snując, przy koszu pełnym owoców egzystencjalne refleksje na temat dojrzewania.

A dzisiejszy wieczór?
Zupełnie nie wiem, co przyniesie. Są pomysły, ale brak ludzi do ich realizacji.
Spoglądam przez okno na klasztorne podwórko. Wszędzie biało. Od wczorajszego popołudnia nieustannie pada śnieg. Cieszę się, że wchodzę w kolejną dekadę z czystym kontem, no i z perspektywą, która się otwiera. Są nowe wyzwania i kolejne pomysły na nowe inicjatywy i w ogóle na życie. Z coraz większym zdumieniem tylko liczę mijające lata i spoglądam w przyszłość zastanawiając się ile mi jeszcze ich zostało…

takie tam

Zauważyłem, że niektórzy ludzie sami zabiegają o relacje ze mną, a tymczasem ja, z bliżej nieokreślonych powodów trzymam ich na dystans. Chociaż nie, to nie są bliżej nieokreślone powody. Kiedy o nich myślę, kiedy zastanawiam się widzę, że przecież zazwyczaj chodzi o konkrety. Wcale jednak nie takie, że kogoś nie lubię, albo że ktoś jest niesympatyczny, że łamie moje granice. Nie.

Siedząc w jacuzzi czułem jak powietrze wylatujące przez otwory na dnie basenu przyjemnie masuje mi ciało. Taka prosta rzecz, a daje tyle odprężenia. Park wodny jest dobrym miejscem na odpoczynek, pomyślałem. Tu nic nie musisz robić, nie musisz o niczym myśleć, z nikim nie musisz rozmawiać. Słodkie nieróbstwo i pochwała nudy! W ciągu paru godzin kilka razy chodziłem do sauny, siedziałem w jacuzzi, trochę pływałem, a resztę czasu spędziłem leżakując z książką w ręce. Jedynie powrót do domu był dramatyczny. A to z powodu ataku zimy i zamarzniętego płynu w spryskiwaczu. Droga okazała się męką, bo musiałem zatrzymywać się na kolejnych stacjach benzynowych i czyścić zamazane szyby w aucie.

Dziś J wręczyła mi zaproszenie na swój ślub. To już niebawem, chwilę po świętach. Cieszę się na to wydarzenie. Pamiętam, jak dwa lata temu, przed wyjazdem na Wyspy mówiła o swoich wątpliwościach. Staliśmy na klasztornym podwórku długo rozmawiając. Była moją pierwszą partnerką od liny. Wspinaliśmy się w pobliskim kamieniołomie. W boleśnie uciskających palce butach, ale w pełnym gracji i wykwintu stylu.

Ludzie nieraz mówią, że kiedy nie wiadomo, o co chodzi, to na pewno chodzi o pieniądze. Ja jednak mam wrażenie, że częściej chodzi o relacje.

rozkład jazdy

Wstaję o szóstej z minutami. Zimną wodą zmywam sen z twarzy, po czym biegnę do kuchni parzyć kawę. To jedna z milszych chwil poranka. Kiedyś, pamiętam, parzyłem ją wspólnie z Mario dopóki ten nie wyjechał do Rzymu.
O siódmej idę do kaplicy na poranne modlitwy. Najpierw jest jutrznia, a potem medytacja. Około ósmej jem śniadanie. Zwykle po śniadaniu trochę jeszcze rozmawiamy. O sprawach czasem ważnych, a niekiedy mało istotnych.
Później zazwyczaj zajmuję się tym, co do mnie należy. Albo wyjeżdżam na dwa dni do terapeutycznej filiałki, albo mam zajęcia w ośrodku, albo siedzę z innymi na zebraniu klinicznym. Dwa wieczory w tygodniu poświęcam na szpital, gdzie dla pacjentów z odwyku prowadzę warsztaty z rozwoju duchowego. W piątki natomiast mam popołudniowy dyżur w pobliskiej poradni.
Pozostały czas dzielę między inne sprawy i zajęcia. Technicznie jeden tydzień niewiele różni się od drugiego. Ten sam grafik, te same prace o tych samych godzinach, stałe dyżury i godziny wspólnych modlitw.
Kiedyś dobijała mnie monotonia. Wynajdywałem więc różne dodatkowe i niekonwencjonalne, jak dla mojego sposobu życia, zajęcia, albo po prostu pakowałem się w kłopoty. Przecież w życiu musi się coś dziać! – Myślałem. Zauważyłem jednak, że od jakiegoś czasu szukam stabilizacji. Przewidywalność tego, co może się zdarzyć daje mi poczucie spokoju i pewności siebie. Chociaż, z drugiej strony, sama praca z ludźmi, choćby wciąż tymi samymi, niekiedy potrafi być jazdą na ostro.
Rozkład jazdy, wciąż ten sam, niby systematyczny i poukładany, a mimo wszystko zaskakuje. Zwłaszcza wtedy, kiedy wydaje się, że nic już nie jest w stanie cię zaskoczyć.
I chyba za to najbardziej kocham życie!

muzyka jak modlitwa

W piątek, wracając późnym wieczorem z pracy w drzwiach furty klasztornej natknąłem się na przełożonego. Niemalże wpadliśmy na siebie. Stał trzymając pod pachą ogromne podłużne pudło i kawałki jakiegoś żelastwa. W półmroku niewiele jednak mogłem wypatrzeć.
– Jezu Drogi! – Rzuciłem zdziwiony. – Cóż to takiego?
– Instrument! – Odpowiedział uśmiechając się od ucha do ucha.
– Instrument..?
No tak. Wszystko jasne! Przypomniałem sobie, że przecież nie tak dawno rozmawialiśmy na temat zakupu instrumentu klawiszowego dla naszych dzieci. Zwłaszcza, że zbliża się koniec roku i trzeba wydać pieniądze, jakie zostały z projektu dotującego pracę świetlicy. Fajna sprawa – pomyślałem. Może uda się nawet zmontować kapelę? Pamiętam, że kiedyś już była. Wspólnie z narcotraficantes w ośrodku założyliśmy zespół o wdzięcznej nazwie „Niezależni”. Graliśmy razem przez kilka tygodni dopóki prowadzący gitarzysta nie porzucił terapii i wyjechał do domu. Oby jednak tym razem dopisało nam więcej szczęścia!
Muzykowanie zawsze mnie fascynowało. W szkole średniej grałem w zespole. Wystąpiliśmy nawet kilkakrotnie na lokalnym festiwalu piosenki. Potem był niewielki epizod twórczości kabaretowej. Teraz, kiedy oglądam stare zdjęcia z występów i nagrania video ze spektakli nadziwić się nie mogę swojemu poczuciu humoru z tamtego czasu.
W seminarium również graliśmy, tyle że kapela była bardziej profesjonalna! W studio zapisaliśmy nawet własny krążek.
Muzyka… Muzyka jak modlitwa. Mówią, że uszlachetnia i uwrażliwia. Coś w tym musi być.