dobrze czy jak zwykle?
Dzisiejszy dzień znów był jednym z tych, kiedy wydawało mi się, że prowadzę wyścig z czasem.
O poranku, pomimo najlepszych moich intencji ogarnięcia się i spokojnego zabrania się do pracy okazało się, że chyba nic z tego nie będzie.
Otóż postanowiłem obudzić się nieco wcześniej, niż zwykle. Zaparzyć kubek kawy, wziąć orzeźwiający i niezbyt ciepły prysznic, potem spokojnie uzupełnić brakujące wpisy w dokumentacji medycznej z wczorajszych zajęć terapeutycznych i sesji i następnie zdążyć na poranne pacierze i medytację. Plan mój jednak zawalił się w chwili, kiedy ktoś przede mną zajął łazienkę z prysznicem. Musiałem, niestety, w związku z tym kilkanaście minut czekać na swoją kolejkę. To był pierwszy moment, który mnie nieco zaburzył. Zły na siebie, że się po drodze guzdrałem, zacisnąłem zęby i odczekałem swoje wiedząc, że już nie zrobię tego, co chciałem i że dokumentacja będzie musiała poczekać na lepsze czasy.
Potem wszystko niby toczyło się dobrze. Wyjechaliśmy z hostelu o ustalonej godzinie i do celu dotarliśmy też, mniej więcej o czasie. Jednakże już po chwili okazało się, że natknęliśmy się na przeszkody od nas, co prawda, niezależne, lecz wymuszające bardzo konkretne interwencje. I w tym momencie zaczął się wyścig z czasem. Najpierw wizyta w jednej instytucji, potem w drugiej, a potem trzeciej… Podczas wizyty w czwartej, czekając na załatwienie sprawy, już zacząłem niecierpliwie spoglądać na zegarek i gorączkowo chodzić po korytarzu, dodatkowo mając w głowie pracę, która czekała mnie po powrocie. W efekcie okazało się, że przez cały czas rozwiązywaliśmy problemy spotykane po drodze, a sprawy, z powodu których był ten wyjazd, tak i zostały niezałatwione.
Do hostelu wracałem z kwaśną miną. Niezadowolony. Po powrocie zjadłem szybki obiad, uporałem się z odłożonymi na potem papierami, spakowałem rzeczy i pojechałem do domu.
– Znów chciałem dobrze, a wyszło jak zwykle… – Myślałem szukając płyty z muzyką, która mogłaby mnie zrelaksować. – W sumie to zawsze najlepiej wychodził mi spontan…