Pan przychodzi…

Wspólnota znów rozjechała się po świecie. Zostałem sam. Pilnuję domu. W związku z tym pozwoliłem sobie na luksus dłuższego spania. Nie codziennie pojawia się taka możliwość. Zazwyczaj kładę się spać dość późno, bo wieczorem sporo się dzieje i przez to w ciągu dnia niekiedy chodzę skołowany. Jednak już nie przeszkadza mi to podrywać się z łóżka o szóstej z minutami. Chłód wdzierający się z korytarza do mojej celi jest jak zimny prysznic na otrzeźwienie.
Przypominam sobie seminaryjne poranki sprzed lat… To dopiero było ciężkie wstawanie! Niejednokrotnie w ostatniej chwili. Kubeł zimnej wody na głowę i bieg do kaplicy, żeby się nie spóźnić. Kiedy o tym myślę przychodzi mi do głowy refleksja pewnej krakowskiej mniszki, z którą kiedyś prowadziłem ożywioną dysputę.
– Jeśli w rozkładzie dnia mamy pobudkę o 5.30 – mówiła – to znaczy, że o 5.30 Pan przychodzi. Nie wcześniej i nie później! Jeśli przesypiasz tę chwilę, to tak, jakbyś przespał łaskę, która chce na ciebie spłynąć.
Rozmawialiśmy dość długo. Było to przed laty i dziś już niewiele pamiętam z tej rozmowy, jednak refleksja o porannym wstawaniu pozostała w mojej głowie do dnia dzisiejszego. Pewnie dlatego, że wtedy było to dla mnie trudne. Dziś sporo myślę o wykorzystywaniu czasu, o chwytaniu dnia, o pustych przelotach i o chwilach przelatujących przez palce. Chciałoby się nie zmarnować niczego.
Zmarnowane przecież nigdy nie wraca…