odpust z morałem

Miałem dziś kazania odpustowe w niedalekiej wiejskiej parafii. Świętowaliśmy zaległe Przemienienie Pańskie. Pomysł był taki, że spokojnie rano wstanę, wezmę prysznic, wypije kubek gorącej kawy i pojadę. Niedaleko, bo zaledwie niecałe dwadzieścia kilometrów. Z proboszczem umówiłem się, że będę o ósmej (pierwsza Msza rozpoczynała się o 8.30). Kiedy jednak rano otworzyłem oczy ogarnęło mnie przerażenie. Spojrzałem na zegarek, była 7.40! O zgrozo! Ochlapałem twarz zimną wodą, pobiegłem do kuchni aby na przebudzenie spełnić kilka łyków kawy, wskoczyłem w habit i samochód i pognałem na odpust. W drodze próbowałem zebrać nieuczesane myśli. Bezskutecznie. Wszystko wydało mi się strasznie poplątane, niemalże jak przyrządzane przez brata Mario spaghetti aglio e olio. Ale nic to! Według zasady: trzeba iść dalej, wrzuciłem piątkę i pomknąłem przed siebie.
Kiedy dotarłem na miejsce i zobaczyłem, że nie jest jeszcze tak źle poczułem się nieco lepiej. Okazało się, że jakimś cudem udało mi się nadrobić czas, który straciłem o poranku. Podczas kazania jednak, przyszła mi refleksja o Apostołach, którzy przespali wiele ważnych momentów w swoim życiu. Przespali przemienienie, przespali czuwanie w ogrodzie oliwnym… Okazuje się, że niewykorzystane chwile przelatując przez palce nigdy nie wracają. Czasu przecież nie można zatrzymać, a tym bardziej sprawić, by się cofnął. Nieraz chciałoby się wrócić to, co bezpowrotnie zabrała przeszłość. Przyłapuję się na tym, że czasem próbuję to robić. Życie jednak ciągle mi pokazuje, że każde wracanie i tak jest drogą przed siebie.
Na koniec morał: Cóż z tego, że chcesz dobrze, kiedy i tak wszystko wychodzi jak zwykle…