na lipę

– Uważaj! – Wrzasnąłem przekrzykując warkot motoru piły spalinowej.
W tym momencie poczułem jak piekący ból przebiega mi po dłoniach. Przez chwilę wydało mi się, że zamiast liny ściskam rozgrzany do czerwoności pręt metalu. A niech to! Przypalona na palcach skóra piekła niemiłosiernie. W grymasie bólu spojrzałem na wiszącego na drzewie Śliwę. Ten w osłupieniu gapił się na mnie. Po chwili obaj zerknęliśmy w dół. Widok był przerażający. Kilkumetrowa gałąź, którą tylko, co obciął, tkwiła wbita w dach przylegającego do muru domu sąsiada.

A wszystko miało obejść się bez większych trudności! Niestety. Być może tak już jest, że kiedy chcesz dobrze, to niemalże zawsze musi się przytrafić coś, co popsuje całą robotę. Tak też stało się i tym razem…

Do terapeutycznej filiałki przyjechałem poprzedniego dnia wieczorem. Śliwa już czekał na mnie z herbatą i dobrym, braterskim słowem. Mile spędziliśmy wieczór na werandzie domu gwarząc o męskich sprawach, a potem obejrzeli film o wspinaczce na Großglockner w Wysokich Taurach na południu Austrii. Następnego dnia rano, po domowej liturgii i obfitym śniadaniu wzięliśmy się ambitnie do pracy. Początek zniechęcał nas logistycznymi trudnościami w podejściu do drzewa. Z której strony zacząć? Gdzie założyć stanowisko, z którego będziemy bezpiecznie opuszczać na ziemię obcięte gałęzie? W jaki sposób je podwiązywać linami? Pytań było wiele. Lipa, do której robiliśmy przymiarki wznosiła się przecież kilkanaście metrów w górę powyżej szczytu dachu naszego domu. To był naprawdę wielki kawał drzewa! Jednak po ożywionej dyskusji uznaliśmy, że trudności są w końcu po to, by je pokonywać i zabraliśmy się do pracy.
Z pakietem karabinków wdrapałem się na najwyższą i możliwie najbezpieczniejszą gałąź. Założyłem stanowisko, po czym zjechałem na linie do przygotowanej przez Śliwę bazy asekuracyjnej. Zdecydowaliśmy, że on będzie ciął, a ja będę asekurował.
Początkowo szło nam nieźle. Gałęzie jedna za drugą, szybko znajdowały się na ziemi. Śliwa, wisząc na linie z kilkukilogramową piłą w ręku musiał się nieźle gimnastykować, żeby podwiązywać linami grube konary tak, by obcięte nie zwalały się na dach. Ja natomiast stałem na stanowisku i powoli opuszczałem je na ziemię, gdzie przejmowali je chłopaki z hostelu. Miło i spokojnie było jednak do czasu…
Zabraliśmy się do obcięcia najbardziej odstającej gałęzi. Bezpośrednio pod nią, kilka metrów poniżej, znajdował się pokryty eternitem dach domu sąsiada. Śliwa podwiązał gałąź z dwóch stron, żeby równomiernie oba jej końce opuścić na dół i odpalił piłę. Właśnie zamierzałem wpiąć drugą linę w karabinek, kiedy poczułem w dłoniach piekący ból. Podcięty przez niego konar, zanim został przeze mnie zabezpieczony, pod własnym ciężarem runął w dół wbijając się w dach sąsiada. Łomot był tak wielki, że oszołomieni, w pierwszej chwili nie mogliśmy zrozumieć, co się stało? Palący ból w obu dłoniach jednak szybko przywołał mnie do rzeczywistości.
– A niech to! – Warknąłem zaciskając zęby. – Rozwaliliśmy facetowi kawał dachu!

Było już dobrze po południu. Zerwał się wiatr i od północnego zachodu zaczęły nadciągać burzowe chmury. Po rozmowie z sąsiadem zdeklarowaliśmy się, że sami naprawimy popsuty dach. Śliwa pojechał więc do miasta szukać eternitu (musieliśmy wymienić kilka płyt), a ja z chłopakami z hostelu zająłem się wyciąganiem gałęzi i odbijaniem potrzaskanych kawałków dachowego pokrycia.
Wieczorem po skończonej robocie, kiedy już ostygły emocje, znów siedzieliśmy na werandzie, pili herbatę i gwarzyli o męskich sprawach.
– Wiesz… – powiedziałem uśmiechając się łobuzersko – Szczęście, że konar nie przebił stropu i nie zwalił się na domowników oglądających telewizję.
– Rzeczywiście. – Śliwa spojrzał na mnie porozumiewawczym wzrokiem po czym obaj roześmialiśmy się głośno.