co było zginęło

Stałem na skarpie beznamiętnie patrząc w dal. Porywisty wiatr trzepotał habitem. Było zimno. Zaciągnąłem więc mocniej kaptur na moją łysą głowę. Zasmarkany nos, spuchnięte oczy i zapaćkane okulary zamazywały rzeczywistość. Czułem się jakbym po raz kolejny przeżył trening intrapsychiczny. Jakby przez mgłę, przypominała mi się zbuntowana młodość, ucieczki i powroty, jaśminowy zapach miłości sprzed lat, pragnienia młodego apostoła, kolędowe wieczory, pusty dom, co pozostał po matce, umieranie dla samego siebie i nie wygasła, pomimo wszystko, nadzieja.
Zdjąłem z nosa okulary i delikatnie przetarłem je habitem.
Tyle przeszedłem, a to dopiero początek drogi – pomyślałem. – Ale pewnie i tak to, co naprawdę, jeszcze przede mną.
Uśmiechając się bardziej do siebie, niż do dali, w którą się wpatrywałem, założyłem okulary i wolnym krokiem ruszyłem w stronę klasztoru.