ad mortem

Stałem na cmentarzu wspominając niedawną śmierć kolegi, tragiczną, jak każda zresztą. Zimno wdzierało się przez ubranie pod skórę niczym woda podczas obfitych opadów przez nieszczelne okno do mojej klasztornej celi. Zwyczajny grób zawalony mnóstwem przemarzniętych kwiatów, krzyż i wypisana na tabliczce metryka…
Pomyślałem, że każda śmierć o którą się ocieram skalpuje mnie z resztek iluzji, której wciąż kurczowo się trzymam. Jakby chciała wbrew mnie, wbrew wszystkiemu co w życiu brałem za dobrą monetę i przekonanie, że powinno trwać przynajmniej wiecznie – po raz kolejny pokazać, że naprawdę przyszło tylko na chwilę. Ludzie, uczucia, spojrzenia, wydają się takie ulotne. A ja zawsze chciałem, żeby trwały jak najdłużej. Tymczasem pojawiały się i znikały, przychodziły i odchodziły. Ciągle trudno mi zrozumieć, że szczęście nie jest stanem constans, końcowym spełnieniem, definitywnym określeniem, ostatecznym rozwiązaniem. Jakoś nie mogę pozbyć się tej przeklętej naiwności i iluzji, które w konsekwencji zawsze doprowadzają mnie do rozpaczy. Bo już nadchodzi koniec czegoś, co jeszcze na dobre się nie zaczęło.
Teraz było identycznie, jak za każdym razem. Uśmiercona rozpaczą przyjaźń. Pomyślałem o bólu, cierpieniu i udręce jakie musiał przeżywać wcześniej i o tym, że to one doprowadziły do tego, co się stało potem. Jasna cholera! Było mi przykro, czułem się oszukany i miałem wrażenie, że wszystkie niewypowiedziane słowa łamią mi się w gardle. Chciałem, żeby cała złość i smutek jakie w sobie nosiłem zamarzły we mnie na zawsze w to mroźne popołudnie, nad tym grobem. Żeby przestało boleć i żeby przyszedł spokój. Nic takiego jednak się nie stało. Poczułem tylko pieczenie na twarzy. To spływająca łza zamarzała na policzku…

odwracanie uwagi

Siedząc przed namiotem w milczeniu spoglądałem na wyrastające przede mną jak mur postrzępione skalne turnie. Widok zapierał w piersiach dech. Zachłyśnięty krajobrazem i spokojem porannej chwili pomyślałem o rzeczach, które powoli przestawały mieć znaczenie. Praca, codzienne obowiązki, nieustannie odkładane i wciąż niezałatwione sprawy…
Pora była wczesna. Zdjąłem okulary, żeby zmazać z ciężkich jeszcze powiek ostatki snu. Płomień gazowej kuchenki frywolnie tańczył pod dnem kawiarki. Uśmiechnąłem się do niego łobuzersko. Już na samą myśl spełnienia kubka gorącej kawy czułem jak wzbierają we mnie pierwsze oznaki ekscytacji. Na przebudzenie, na dobry dzień, na życie!

Nie każdy jednak urlop pachnie podnieceniem i świeżością. Są przecież urlopy (a było ich kilka w moim życiu) byle jakie. Jałowe i bezpłodne, nudne i puste. Takie, których się nie pragnie i nie oczekuje. W ogóle się ich mieć nie chce! Bo czas jest nieodpowiedni, albo niedyspozycja jakaś, albo… po prosu od samego początku nic się nie składa. Taki czas urlopowy w konsekwencji zawsze będzie zmarnowany i w dodatku strasznie męczący. A tu przecież wracać trzeba do codziennych obowiązków. Do pracy, do zadań specjalnych, do wspólnoty braterskiej, od której chciało się na czas jakiś uwolnić. Jednym słowem: lipa!

Szczęście, że w tym roku udało mi się zrealizować to, co zamierzyłem. Może nie w stu procentach, ale udało. I to jest najważniejsze. Wyjeżdżam z domu zazwyczaj po to, by odwrócić uwagę od spraw codziennych. Przestać nimi żyć, przestać o nich myśleć, udać, że nie są ważne, a przynajmniej nie teraz, zapomnieć… A wszystko po to, żeby sił starczyło na strawienie tego, co na tacy przyniesie codzienność po powrocie. I tak jest też tym razem. Zastanawiam się tylko jak długo jeszcze na tym zapale pojadę?

cicha obecność

Spokojnym popołudniem wyglądałem przez okno na zlane deszczem podwórko. Przysłuchując się odgłosom wiosny odkryłem, że w gęstwinie leśnej na skraju placu klasztornego mieszka sowa. W każdym razie stamtąd dochodziło miarowe hu hu, hu hu. Próbowałem przypomnieć sobie czy już wcześniej u nas mieszkała, czy też nie? Trudne to zadanie, zwłaszcza wtedy, kiedy głowa zaprzątnięta jest tysiącem innych, wydaje się, że ważniejszych spraw. Szczerze mówiąc nawet nie byłem w stanie stwierdzić, czy jej hu hu już kiedyś u nas słyszałem…
Pomyślałem sobie, że powinienem być bardziej uważny na to, co się wokół mnie dzieje. Kiedyś już odkryłem, że żyjąc z kimś obok po jakimś czasie przestajesz zwracać na niego uwagę. I wcale nie z powodu osobistych obciążeń. Po prostu czyjaś obecność staje się tak naturalna, tak powszednia, że wprost niezauważalna. Dopiero kiedy osoba zniknie z pola widzenia i czucia nagle odkrywasz, że bez niej świat wokół stał się pusty i że w Tobie też coś umarło.
Muszę więc wyostrzyć zmysły i nauczyć się poznawać świat organoleptycznie.

jak Marit Bjørgen

– Proszę oddychać równo i spokojnie.
Gestykulacja rękoma stającej przede mną pielęgniarki przypominała ruchy dyrygenta orkiestry symfonicznej.
– Tak… Dobrze…
Koncentrując się na utrzymaniu miarowości oddechu i słuchaniu komend ukradkiem spoglądałem w monitor komputera. Na ekranie, synchronicznie z rytmem oddechu pojawiały się jakieś krzywe. Niepojęte! Technika i medycyna zdecydowanie pobiegły do przodu, a i tak wciąż są sytuacje, wobec których stają się bezradne. Kolejny dzień w szpitalu, kolejne badanie i kolejne wątpliwości uniemożliwiające postawienie konkretnej diagnozy. Zresztą, najważniejsze, że wreszcie coś się dzieje…
– A teraz proszę nabrać w płuca maksymalną ilość powietrza i szybko je wypuścić… Tak… do końca… Dobrze! – Głos pielęgniarki i gestykulacja mocno zagrzewały do boju.
Kiedy to się skończy? Wydmuchałem już chyba wszystko, co mogłem wydmuchać.
– Wystarczy, dziękuję. Teraz dostanie pan lek zwiększający objętość płuc i za kilkanaście minut badanie powtórzymy.

Po zażyciu dopingu i powtórnej spirometrii okazało się, że istotnych zaburzeń wydolności oddechowej nie stwierdza się. Nie ma więc tragedii. Pomyślałem sobie jednak, że z pompowaniem pontonu, który leży w klasztornym schowku chyba miałbym pewne trudności. Zresztą, nie jestem przecież Marit Bjørgen ani Justyną Kowalczyk…