jak prawie zostałem Ukraińcem

Hall urzędu zapełniony był tłumem interesantów. Ludzie kłębili się przed biurem, w którym składano wnioski o wyrobienie paszportu i jednocześnie wydawano nowe dokumenty. Przepychałem się powoli, starając się nikomu nie nadepnąć na odcisk. Długie kolejki nikomu nie służą, myślałem, generują tylko niepotrzebne napięcia. W takich sytuacjach naprawdę niewiele potrzeba, wystarczy chwila nieuwagi, jedno krzywe spojrzenie albo zbyteczne słowo i skandal gotowy.
Sprawy dotyczące cudzoziemców załatwiane były w oddzielnym gabinecie znajdującym się na lewo, w samym końcu korytarza. Ku mojemu zaskoczeniu okazało się, że tam kolejka jest całkiem niewielka. Określiłem więc swoje miejsce wśród stojących przed drzwiami petentów i usiadłem na krześle czekając na swoją kolej.

Z biura urzędu imigracyjnego w Połtawie wyszedłem dopiero po południu. Stałem w kolejce jako trzeci, więc wydawało mi się, że złożenie dokumentów nie potrwa długo. Tymczasem upłynęły niemalże całe wieki. Nic to, pomyślałem, ważne, że urzędniczka przyjęła moje dokumenty, że wszystko dobrze wypełniłem i że wśród i tak już sporej sterty papierów, które trzymałem w teczce niczego nie brakowało. Wychodząc na ulicę odetchnąłem z ulgą.

Jakiś czas później powtórnie wybrałem się do biura imigracyjnego w Połtawie. Tym razem jednak po odbiór dokumentu umożliwiającego mi legalny pobyt na Ukrainie. Przed gabinetem na końcu korytarza kolejki nie było wcale. Połtawianie tłoczyli się jedynie w hallu tam, gdzie przyjmowano wnioski i wydawano zagraniczne paszporty. Zapukałem do gabinetu i wszedłem do środka. Poproszono mnie o wypełnienie jeszcze jednego formularza i złożenie kilku podpisów. Wymieniliśmy uprzejmości i sprawa została pomyślnie załatwiona. Wyszedłem na korytarz trzymając w rękach nowiutki, świeży, pachnący jeszcze farbą drukarską ukraiński paszport ze zdjęciem, stwierdzający moją tożsamość i pozwalający mi na pełnoprawne przebywanie w tym kraju. Oglądałem go ze wszystkich stron, z przodu i z tyłu, kartka po kartce, sprawdzając poprawność moich danych osobowych. W pewnej chwili podeszła do mnie młoda dziewczyna. Skąd jesteś, zapytała. Z Polski. Właśnie dostałem poswidkę (tak nazywa się ten dokument), nie będę więc musiał kombinować i co trzy miesiące wyjeżdżać do kraju i takie tam. Miło. Sporo Ukraińców jeździ teraz do Polski do pracy, powiedziała, a co Ty tutaj robisz? Uśmiechnąłem się łobuzersko, przyjechałem, żeby zachować równowagę.

święta Rodzina

Siedząc naprzeciw szopki wpatrywałem się w płomień świecy. To Betlejemskie Światełko Pokoju, które przynieśli nam miejscowi skauci. Z pewnością po to, by włączyć nas w ten ogólnoświatowy łańcuch otwartych serc płonących nie tyle bezbronnym ogniem, ile pokojem i miłością, zwłaszcza tu, na tym objętym zbrojnym konfliktem Wschodzie Europy. Przekazaniu Światełka towarzyszyła wspaniała oprawa. Wszyscy skauci ubrani byli w porządnie wykrochmalone jasnozielone mundury, stali na baczność w równym szeregu i przy akompaniamencie gitary śpiewali bożonarodzeniowe pieśni. Starszy zastępu, Wołodymyr, trzymając w drżących dłoniach lampion ze świętym płomieniem podszedł do ołtarza i uroczyście wręczył go bratu proboszczowi. Chwila była podniosła. Nasza klasztorna kaplica ledwo co mieściła zgromadzonych. Potem zrobiło się gwarno. Śpiew trwał nadal, pobożne rozmowy także i spotkanie przy herbacie, kawie i ciastkach.
Gwar teraz jednak już ucichł. Wszyscy rozeszli się do swoich domów. Pasterka się skończyła, zbawienie zeszło na ziemię i Bóg się narodził. Cicho i niepostrzeżenie. Taki ludzki, zwyczajny i prosty…

Kaplica była pusta. Siedziałem naprzeciw tego świętego płomienia i przyglądałem się jak tańczył na twarzach Świętej Rodziny, pasterzy i figurek bydła, które postawiłem w szopce. Pyzaty mały Jezus podnosząc do góry swoje drobne rączki uśmiechał się dobrodusznie. Dobrze, że jesteś. – Mówił. – Ten świat potrzebuje twojej obecności. Twoich rąk, czasu i zaangażowania. Wszyscy jesteście mu potrzebni.
Nagle zrobiło mi się smutno. Pomyślałem o tych, których zostawiłem tam, za Rzeką, po drugiej stronie Dniepru, daleko. Nie lubię w sobie tego, że z upływem lat coraz bardziej ckliwy się staję. I wrażliwy i sentymentalny. No cóż, odległe szerokości i długości geograficzne, odmienne kultury i mentalności niemal zawsze powodują we mnie tęsknotę za tym, co bez względu na oddalenie wciąż jest bliskie sercu. Tak też było i tym razem.

Bóg był jednak najbardziej bliski. Taki… na wyciągnięcie ręki. I w Nim byli wszyscy. I ucieszyłem się z tego, że w końcu poczułem na zmarzniętym policzku Jego ciepły oddech. Wstałem z zimnej posadzki i pobiegłem do Świętej Rodziny dalej świętować Jego narodziny.

pocztówka z podróży

Spoglądałem na przepływający za oknem krajobraz. Pola, łąki, domy, lasy, pola… Od dobrych kilku godzin wciąż to samo. Miałem wrażenie, że wszystko zlewa się w jeden rozciągły pejzaż, szarością malowany. Tysiącem jej odcieni. Niby różniących się od siebie natężeniem barwy, ale i tak połączonych w pozbawioną blasku szaroburość. Nagle przypomniałem sobie, że przecież zabrałem na drogę zestaw podróżny składający się z napojów procentowych i jakiegoś tam jedzenia. Jeszcze raz rzuciłem okiem na jego zawartość i uśmiechnąłem się do samego siebie. Z pewnością pomoże mi przetrwać kolejne godziny i noc najbliższą. Chociaż wcale nie było najgorzej. Pomijając oczywiście przygnębiają aurę za oknem i uporczywie wbijający się do głowy monotonny stukot kół pociągu. Miła obsługa konduktorów, sympatyczne towarzystwo na okolicznych kojkach, czysta pościel i możliwość zamówienia czegoś do picia dawały nadzieję na spokojne przeżycie tej podróży.

Miasto przywitało nas deszczem i śniegiem. Wychodząc z hali dworcowej na ulicę mocniej naciągnąłem na głowę kaptur. Znów ta szaroburość. I na domiar złego mokra jeszcze. Pobiegliśmy więc szybko na pobliski postój taksówek.

Z tej podróży przypomina mi się jeszcze chwila jedna… może nawet dwie. Spędzone w palarni kawy przy lwowskim rynku i w pewnej księgarni w śródmieściu. Tak myślę sobie, że dobrze jest zachowywać w pamięci to, co daje przyjemne emocje. Smaki, zapachy, obrazy, czy zapierające dech w piersiach wrażenia. Pamiętam, jak kiedyś, dawno temu, pracując z kolegą w jednym z centrów turystycznych przy obsłudze parku linowego spotkałem osobę, która powiedziała, że kolekcjonuje wrażenia. Zapamiętałem jej słowa.

punkt oparcia

– Bardzo dobra siekiera! – Usłyszałem, kiedy po raz kolejny zamierzałem zamachnąć się toporem. – Z taką to pewnie żadne rąbanie nie straszne!
– Ta…, rzeczywiście dobra! – Odpowiedziałem ocierając pot z czoła. – Ale i tak trzeba się nią porządnie namachać.
Było gorąco. Początek października, a temperatura powietrza wciąż dochodziła do 30 stopni Celsjusza. Kilkukilogramowy kolun, który trzymałem w rękach (miejscowi tak nazywają siekierę do rozbijania grubych klocków drewna) wymagał sporej siły i zręczności. Ale dawałem sobie radę. Początki może były nieco trudne. Bolące mięśnie, odciski na dłoniach i powbijane w skórę drzazgi. Jednak stosunkowo szybko udało mi się opanować sztukę polegającą na tym, by dużo zrobić a wcale się nie narobić.
Spojrzałem na leżącą przede mną pryzmę porąbanego już drewna i na tę obok, jeszcze większą, która czekała na swoją kolejkę. Zejdzie mi z tym pewnie do późnej jesieni. Zresztą, nie ma pośpiechu. Drewna na nadchodzący sezon grzewczy jest pod dostatkiem, a to i tak, kiedy zwiozę do szopy będzie leżało do następnego roku.

Kilka dni temu, podczas prac porządkowych na podwórku pomyślałem sobie, że odpoczywam. Że właściwie niczego nie muszę. Że wszystko, co robię – chcę robić. Wiem, że wywrócone do góry nogami życie i tak będzie wymagało nowego punktu oparcia. Jednak póki co – kolun wystarcza.