twórca i tworzywo

Od jakiegoś już czasu, niecierpliwie i w znużeniu wielkim spoglądałem na zegarek. Strasznie męczy mnie przesiadywanie w salach konferencyjnych i audytoriach i wysłuchiwanie monotonnych i zupełnie nieciekawych sprawozdań, relacji czy też wykładów czytanych z kartki beznamiętnym głosem. Nie nadaję się więc na uczestnika konferencji naukowych i obrad, a także na bycie członkiem komisji zbierających się, nawet periodycznie, by roztrząsać jakieś tam problemy. No, chyba że to ja staję na katedrze i mam przedstawić przygotowany wcześniej elaborat ;)) Chociaż… właściwie tego też nie lubię. Zdecydowanie lepiej czuję się w małej grupie, w której każdy, jednocześnie, może być wykładowcą i słuchaczem, prowadzącym i prowadzonym albo, jak mawiał filozof z Rejsu – twórcą i tworzywem ;))

Siedząc z przodu, w drugim rzędzie foteli, zaczynałem mieć już poważne trudności w ukrywaniu swojego znużenia. Wyrzucałem sobie, że nie usiadłem dalej w głębi sali, albo że nie pomyślałem o tym, by schować się za czyimiś plecami. Teraz jednak było już po jabłkach. Byłem zmęczony, miałem za sobą długą podróż. Wstałem po czwartej rano, bo już o piątej mieliśmy wyjechać. Pokonanie tych kilkuset kilometrów zajęło nam prawie osiem godzin. A poza tym było dość gorąco.
Prelegent tymczasem mielił w ustach kolejne słowa, z których właściwie nic nie wynikało. No, może niewiele… Zresztą, główny wątek wykładu straciłem już dawno temu. Na szczęście czas płynął. I teraz, jak nigdy wcześniej, byłem mu za to wdzięczny ;))

весна

Wiosna przyszła razem z Paschą. Zrobiło się ciepło. Temperatura powietrza podniosła się na tyle, że stopniały ostatnie resztki zalegającego tu i ówdzie zlodowaciałego śniegu. Chodząc po mieście zauważyłem, że niektórzy pochowali już do szaf ciepłe zimowe ubrania. Zresztą, nawet nasi bezdomni coraz częściej zaczynają pytać o lekkie wiosenne kurtki i płaszcze. Ciekawi mnie jedynie co zrobią z tymi zimowymi? Na transakcję barterową z pewnością nie pójdą ;)) A i nikt by ich przecież nie chciał! Odzież po bezdomnych mieszkających na ulicy i w kanałach elektrociepłowni nadaje się co najwyżej do utylizacji. A to i nie zawsze.
W każdym razie po zimie pozostało już tylko mało przyjemne wspomnienie… Mam nadzieję, że i ono z czasem odejdzie w niepamięć.

Pochłonęły mnie książki. Jakiś czas temu zamówiłem w Internecie zestaw czytelniczy. Słowniki, zbiór reportaży i beletrystykę. Wolne chwile wykorzystuję więc na czytanie.

trzymaj się muru, ale idź do chóru

O poranku obudził mnie ból w gardle. Przełykając ślinę miałem wrażenie, że przełykam zwinięty w kłębek kawałek drutu kolczastego. A niech to! Zakląłem srodze. Ledwo co, bo niespełna miesiąc temu wygrzebałem się z przeziębienia, a tu już nowe przychodzi. Jakby nie miało nic innego do roboty. Przypomniały mi się słowa mojego przyjaciela, który ciągle powtarzał, że w naszym wieku już czuje się wszystko i ręce i nogi i głowę i kręgosłup, a każde kolejne przeziębienie staje się coraz bardziej dotkliwe tak, że nie marudź. W końcu jeśli czujesz, to znaczy, że żyjesz!
Rzeczywiście jakoś tak chyba teraz trudniej… Choć po tylu latach powinienem być zdecydowanie bardziej odporny.
Wstałem z łóżka i zgodnie ze starym zakonnym porzekadłem „trzymaj się muru ale idź do chóru”, powlokłem się… do kuchni, gdzie Petro, jak raz, gniótł na stole ciasto na pierogi. Na myśl o smacznym obiedzie humor nieco mi się poprawił. Zaparzyłem herbatę z miodem, imbirem i cytryną, zgłosiłem telefonicznie w szkole językowej swoją niedyspozycję do nauki, połknąłem porcję medykamentów i wróciłem do swojej celi by z powrotem zagrzebać się w ciepłą pościel.

Leżąc, przyszła mi refleksja, że na wiele rzeczy, trudnych spraw, kłopotów życiowych wciąż odporny jestem, no dobra, może nie odporny, lecz póki co skutecznie sobie z nimi radzę. Ale gdy chodzi o choroby, niestety, czuję, że każda kolejna coraz więcej mnie kosztuje. Zdrowia oczywiście ;)

christian rescue service

Pojechałem do szpitala. W końcu. Po długiej przerwie. Z ciekawością nieskrywaną czy coś się zmieniło, czy ludzie wciąż ci sami, czy szpital stoi wciąż na swoim miejscu? Personel medyczny dzwonił kilka dni temu, bo znów brakuje pampersów, strzykawek i jakichś tam innych leków, na które Ministerstwo Zdrowia nie daje pieniędzy. A może jednak daje… tylko one rozchodzą się gdzieś, nie wiadomo gdzie? Tyle tajemnic w tym świecie, ukrytych, niewiadomych i przemilczanych. Chciałbym przestać się dziwić, buntować, sprzeciwiać… może wtedy miałbym w sobie więcej zrozumienia i akceptacji? Pytanie retoryczne, wiem, sam muszę sobie na nie odpowiedzieć. W każdym razie siostra Ela spakowała potrzebne środki higieny i medykamenty do wora, który teraz taszczyłem ze sobą.
Obraz szpitalnej rzeczywistości mocno różni się od tego, który znam, bo przecież przez wiele lat też byłem pracownikiem służby zdrowia. Standard pierwszy: pielęgniarka robi pacjentowi wkłucie nie używając lateksowych rękawiczek, podobnie jest kiedy pobiera krew do badania albo podłącza kroplówkę; standard drugi: pacjenci na niewielkiej elektrycznej kuchence gotują w sali szpitalnej zupę. Ładnie pachnie, komentuję. Jeszcze chwila i będzie gotowa, więc może spróbujesz? Dziękuję, mówię, innym razem, w domu też czeka na mnie obiad.

Samochód, jak zwykle, zostawiam na niewielkim parkingu obok szpitalnej kuchni. Jest ładna pogoda, promienie słońca nieśmiało przebijają się przez chmury. Temperatura powietrza sięga kilku stopni powyżej zera. Idąc chodnikiem wzdłuż budynku odczuwam delikatny powiew wiatru. Miło, kiedy nie trzeba chować twarzy przed mrozem i wichurą, otulać jej czym tylko się da. Zatrzymuję się na chwilę, odwracam w stronę Słońca i chwytam jego ciepłe promienie.

W szpitalu, oczywiście, życie dalej płynęło swoim rytmem. Powolnym lecz niemiłosiernie konsekwentnym, wprost do bólu. Dowiedziałem się, że zmarł Sasza, młody, niespełna trzydziestoletni mężczyzna, chory na narkomanię, AIDS i gruźlicę. Poza tym niektórych pacjentów przeniesiono do innych sal, a kilku wypisano do domu.
Zaniosłem do pokoju pielęgniarek pampersy i szpryce, wpadłem do znajomych pensjonariuszy i z lekarzem dyżurnym wymieniłem kilka uwag na temat pogody.
Odwiedziłem też Olę, która wcześniej przychodziła do nas na zupę i której kilka tygodni temu ścinałem włosy. Mieszkała na ulicy.

Idąc z powrotem w stronę parkingu znów próbowałem uchwycić ciepłe promienie Słońca. Z pewnością cała ta nasza Christian Rescue Service któregoś dnia utonie w bezkresnym oceanie ludzkich potrzeb…