salonowy poranek

Wyjechałem z domu o siódmej z minutami. Cały poranek spędziłem w punkcie serwisowym salonu samochodowego jednej z popularnych marek automobilowych. Przyszedł czas na pierwszy, gwarancyjny jeszcze przegląd. Nie lubię takich poranków. Strasznie wybijają mnie z rytmu. Trudno mi znaleźć wtedy czas na modlitwę i logiczne zaplanowanie dalszego działania. Później, przez sporą część dnia nie mogę się pozbierać. Żeby jednak w oczekiwaniu na auto nie umrzeć z nudów, zabrałem ze sobą książkę. Zdecydowanie lepiej poczytać coś wartościowego, niż wodząc po ścianach, błędnym wzrokiem wpatrywać się w porozwieszane na niej certyfikaty jakości usług salonowych.
Usiadłem więc wygodnie w skórzanym fotelu i wygrzebałem z mojej magicznej torby niewielką książkę. Naprzeciw mnie para młodych małżonków flirtowała nieśmiało. Czekając na swoje pięć minut pewnie o wszystkim zapomnieli – pomyślałem. Uśmiechnąłem się do nich. Miłość nigdy z niczym się nie liczy. Jeśli się naprawdę kocha, to tak, jakby świat przestał istnieć. Wokół nie ma już niczego, tylko zakochanie…
Małżonkowie nie przejmując się zbytnio moją obecnością odwzajemnili mój uśmiech. Uznałem więc, że teraz mogę spokojnie pogrążyć się w lekturze.
Rozpoczynał się kolejny dzień „przygód” małego Oskara, cioci Róży, i ich szpitalnych przyjaciół…

jaśminowo

– Powie mi brat co jest w tym zapachu, co tak uzależnia i uwodzi?
– Coś musi być… ale nie wszystko.
– Nie wszystko…?
– Połowa.
– Połowa czego?
– Wszystkiego…
 

wyborcza skarbona

Wyszedłem na zewnątrz. Na ulicy wiało przenikliwym chłodem. Podmuchy wiatru sprawiały, że lodowaty deszcz dosłownie bębnił o pordzewiałą blachę na naszym domu. Przygnębiająca muzyka – pomyślałem – w taką pogodę najlepiej siedzieć w cieple swojego domu i przed telewizorem podgrzewać atmosferę we wspólnocie. Zresztą, w niedzielny wieczór chyba nic lepszego nie znajdzie się do roboty, nawet w klasztorze (sic!). Stanąłem na środku placu. Zadarłem głowę do góry i wpatrując się w czarne jak smoła niebo, czekałem, aż jesienna bryza całkowicie zaleje mi okulary. Przechlapane, kiedy nic nie widać. Noc staje się wtedy jeszcze bardziej ciemniejsza. Otula cię zewsząd, delikatnie, niczym puchowa kołdra.
Ktoś pewnie pomyśli – wariat! Ale co mi tam! Odkąd pamiętam zawsze miałem w sobie odrobinę szaleństwa. Zdjąłem okulary, przetarłem je o habit i schowałem się pod niewielki daszek znajdujący się nad wejściem do klasztoru. Po krótkiej chwili przyszedł Mario.
 
Komisja w lokalu wyborczym przywitała nas delikatnie ironicznym uśmiechem. Wciąż niektórzy nie potrafią zrozumieć, że również zakonnicy przejmują się losami swojego kraju i chcąc mieć udział w tworzeniu jego kształtu, biorą udział w wyborach. Z wyborów prezydenckich pamiętam sytuację, kiedy to dwóch zalanych facetów, stojąc przed budynkiem, w którym odbywało się głosowanie nie mogło pojąć, że ksiądz to też obywatel! Chwilę z nimi rozmawiałem, ale… i tak pewnie nic nie zrozumieli z tego, co im mówiłem. Ważne było tylko to, by przemysł monopolowy dobrze się rozwijał…
Siedząca za stołem pani, sprawdziła w spisie wyborców nasze nazwiska, po czym życzliwie się uśmiechając, dała nam cztery listy zadrukowanego papieru. Zapytałem Mario, czy wziął z domu ściągawkę z listą popieranych przez nas kandydatów? Okazało się, że ma ją w kieszeni kurtki. Chwila namysłu i w niewielkich krateczkach na każdej z list postawiliśmy kilka krzyżyków.
Wrzucając do urny swój głos pomyślałem sobie: Jak to dobrze, że zamiast dwóch wdowich pieniążków wrzuciłem coś, co może bardziej się przyda mojemu krajowi…

dwa pieniążki

W życiu jest tak, że często jak nie wiadomo o co chodzi to pewnie chodzi o pieniądze. I to jest temat, który niemalże nieustannie towarzyszy wielu dyskusjom, zwłaszcza o Kościele i duchowieństwie. No cóż, pieniądze ważne są i potrzebne. One w dużej mierze określają pozycję człowieka wśród innych ludzi. Niemniej jednak, jak się powiada, szczęścia prawdziwego nie dają i pewnie nigdy nie dadzą. Przeglądałem posty i komentarze na wielu blogach. Sporo słów dziś napisano na ten temat. Pewnie dlatego, że po raz kolejny w Ewangelii pojawia się historia ubogiej Wdowy i jej dwóch pieniążków. Prawdą jest, że częściej dajemy z nadmiaru, niż z niedostatku. Pan Jezus słusznie to zauważył. Każdy też jakoś próbuje troszczyć się o siebie. O dom, rodzinę, spokojne i w miarę dostatnie życie. I rzeczywiście nic złego w tym nie ma. Z drugiej strony, nie chodzi też o to, żeby wszystkim rozdawać wszystko. Jeśli to zrobię, to nic mi nie zostanie i zapewne przepadnę gdzieś na dworcu kolejowym, albo w ziemiance wykopanej w pobliżu elektrociepłowni, bo tam może nie zamarznę. Podobało mi się stwierdzenie brata dominikanina, o. Zięby, przytoczone przez jedną komentatorkę blogowych postów (nick: Kropka), który powiedział: „To, że ktoś mniej ma, wcale nie oznacza, że bardziej byje”. Zamiast więc rozdawać wszystkim wokoło blaszane pieniążki, rzeczy, które nam w domach zawadzają, stare meble, wytarte ciuchy, sponiewierane buty… spróbujmy dać to, co o wiele więcej kosztuje, a co wszyscy przecież mamy: czas, obecność, dobre słowo, wsparcie, zaufanie, kolejną szansę… Może to sprawi, że zaczniemy wreszcie czerpać z życia prawdziwą radość?