o miłości?

Niech więc będzie o miłości.
Poczułem się trochę sprowokowany. Nie tylko tym zamyśleniem, ale również rozmową z przyjaciółmi w nastrojowej kawiarni. Patrząc sobie w oczy rozmawialiśmy o tym, co ważne, a co nie-istotne, o ludziach, którzy pomimo wielu trudności spotykanych na drodze potrafią być-dla-siebie szczęściem na całe życie i o tych, co po pierwszych kłopotach zostawiają wszystko. Wracając późnym wieczorem do domu w elektronicznej skrzynce na listy znalazłem poniższy tekst. Później okazało się, że czekał mnie jeszcze nocny dialog z pewnym młodym człowiekiem, z którym związany jestem braterstwem krwi, a więc również pewną formą miłości.
 
kochasz?
pokaż blizny na twarzy / musisz mieć blizny /
moja poduszka zawsze / zostawia ślad czułości / gdy jest blisko
co dopiero / żywy człowiek
kochasz?
(autorem powyższego zamyślenia jest ks. Michał Kuś; moje podziękowania dla Sabiny za tę informację – przyp. autora)
 
Tak w ostatnim czasie dotykają mnie różne historie miłosne, którym towarzyszę w radościach i smutkach. Właściwie to tych smutków jest coraz więcej. Bo ktoś od kogoś odszedł, ktoś poczuł się zostawiony… Rozstanie zawsze niesie ze sobą trudne chwile samotności i żalu, że coś się skończyło… Wielu spraw już nie można odwrócić. Zresztą, a nawet gdyby się dało, to przecież potem nigdy nie jest tak samo, jak przedtem. Tak się zastanawiam: dlaczego ludzie najpierw się kochają, a potem równie mocno mogą się nienawidzić? Dlaczego w miłości nieustannie szukamy siebie nie potrafiąc o sobie zapomnieć? I dlaczego z czasem przychodzi odkrycie, że to nie była miłość, że nam się zdawało…

medytacja przy wyrębie lasu

Dzień był pogodny. Jak zwykle więc po spożytym w ciszy i samotności czterech ścian posiłku, wybrałem się na poobiednią przechadzkę. Dobrze, że pozostało mi choć trochę wolności, z którą mogę zrobić co zechcę. W końcu to przecież moje pięć minut, których niestety, jeszcze nie potrafię się wyrzec. Może kiedyś i do tego dojrzeję… Tak w ogóle, to bardzo mocno doświadczam tu tego kim jestem, a kim jeszcze nie jestem, kim chciałbym być. Jako ludzie, wszyscy pragniemy coś dla siebie zachować albo coś po sobie zostawić. Człowiek to taki mały egoista. Egoista – wiadomo, a mały – dlatego, bo choć wiele mu się wydaje, to i tak nic naprawdę od niego nie zależy. Często tworzy fikcję, w której iluzoryczność stworzonego przez siebie świata i obrazu własnej osoby jest bardziej realna, niż moje przemoczone w czasie przechadzki po lesie buty.
 
Warkot motoru piły spalinowej niemiłosiernie rozdzierał przestrzeń świętej ciszy.
– Już niebawem ze Srebrnej Góry zrobi się Łysa Góra! – Zażartowałem.
– Nie tak prędko, kochany! – Odparł, najwyraźniej rozbawiony moją uwagą. – Lasu tu niezły kawał, starczy pewnie na wieczność. Zresztą, drzewa wciąż przecież rosną… A poza tym ze mnie byłaby taka czarownica jak… Eeee tam! Szkoda gadać!
Obaj parsknęliśmy serdecznym śmiechem. Z tego wszystkiego mocniej chwyciłem drabinę, żeby się nie przewróciła i mój przyjaciel nie runął z gruchotem o ziemię. Perspektywa kilkumetrowego lotu w dół była dość przerażająca. Biorąc pod uwagę obecność piły motorowej w jego ręku, finał mógłby okazać się tragiczny dla nas obu.
Grube konary zlatywały w dół niczym pożółkłe liście strącane jesiennym wiatrem. Stary mnich obcinał je z lekkością i precyzją fryzjera. Zręcznie balansował na drabinie, wychylając się raz w jedną, raz w drugą stronę w kierunku gałęzi, sterczących niczym rozczochrane włosy. Jeszcze jedna, druga… i ostatnia! Na dziś robota skończona!
– Posłuchaj, mnichu – zagadnąłem kiedy po skończonej pracy wracaliśmy do klasztoru, – żeby tu żyć pewnie trzeba mieć w sobie niezłego ducha pokuty, co?
– Pokuta to nie wszystko, kochany. Musisz zapomnieć o sobie. Zapomnieć, że żyjesz… i w ogóle zapomnieć, że jesteś.
– No tak, ale to przecież wcale nie takie proste. – Powiedziałem. – Jesteśmy egoistami, a właśnie egoizm ciągle przypomina nam samych siebie.
Mnich uśmiechnął się dobrotliwie. Nie był człowiekiem pierwszej młodości. Nie wyglądał też na faceta, który tylko na ścinaniu drzew zjadł zęby klasztornej husqvarny. Przynajmniej nie tylko na tym. Jego umięśnione ręce i poryta bruzdami twarz zdradzały wiele. Nie wiem dlaczego, ale pomimo swojego wieku biło od niego młodzieńczą świerzością. Jego oczy, dwa żarzące się węgle, zdawały się widzieć więcej niż normalnie mogły zobaczyć.
– Widzisz, jestem tutaj od 34 lat. – Zaczął po krótkiej chwili. – Jedno, czego tutaj nieustannie doświadczam to samotność, ból, smutek, łzy… Jedyna pociecha, którą mam to nadzieja, że istnieje inny, lepszy świat. Nadzieja na wieczność…
Zatrzymaliśmy się, żeby odpocząć. Droga pod górę nie była zbyt stroma, jednak kanister benzyny, taczki pełne jakiegoś żelastwa, kilkunastometrowa drabina i dwie piły spalinowe nie należały do najlżejszych.
– Każdy, kto tu zostaje – ciągnął dalej spoglądając na stojące nieopodal domki eremitów – musi przeżyć swoje, bardzo osobiste spotkanie z Bogiem. Choć chwilowe, może mimolotne… ale w końcu spotkanie. Spotkanie, za które mógłby oddać życie. Tę jedną, jedyną chwilę… Pan Bóg często chowa się za zasłoną. Nie można Go zobaczyć. Kiedy jednak już się pokaże, wszystko inne traci na znaczeniu. Kto Go choć raz w życiu spotkał, nie boi się śmierci. Nie boi się takiego życia… Ma nadzieję…
– Spotkanie, które może zmienić kształt twojego życia… – Mruknąłem pod nosem. Chyba jednak bardziej do siebie, niż do niego. Uśmiechnąłem się. Zarzuciłem drabinę na ramię i obaj ruszyliśmy pod górę.
Tak oto zakończył się mój poobiedni spacer. Miała to być zwykła przechadzka, gdy tymczasem przerodziła się w (nawiązując do tytułu postu) medytację przy ścinaniu drzew. Wracałem nieco zmeczony do mojej ciszy i samotności czterech ścian. W ubłoconym habicie, przemoczonych butach i wiórach drewna we włosach. W uszach wciąż mając słowa starego pustelnika…

rekolekcje

Na wpół jeszcze senny wyszedłem ze swojej celi na korytarz. Powiało chłodem. Brrr! Zimno! Opatulony w jakieś szmaty przypominające ubranie powoli ruszyłem w stronę kościoła. Miarowy odgłos kroków na kamiennej posadzce zdawał się przekrzykiwać ciszę. Żeby dłużej nie zakłócać tego świętego spokoju delikatnie, przez masywne drzwi wyszedłem na podwórze. Była piękna, bezchmurna, chociaż nieco chłodna noc. Spojrzałem w niebo. Konstelacje gwiazd mrugały łobuzersko. Jaki ten świat jest zdumiewający i… piękny! – pomyślałem. Poprawiłem szalik, zaciągnąłem na głowę kaptur i przebiegając przez wewnętrzny wirydarz cicho wślizgnąłem się do kościoła. Jeszcze nikogo nie było. Niewielki tylko płomień wiecznej lampki tańczył wesoło z posągami ponurych świętych. Tutaj cisza zdawała się być jeszcze bardziej cichsza. Przystanąłem na chwilę żeby jej posłuchać. Niespokojny oddech, bicie serca, kłębiące się w głowie strzępy myśli… krótko mówiąc niezły kawał pustej treści!
Usiadłem w ławce, by się trochę uspokoić. Położyłem na pulpicie brewiarz i zamknąłem oczy. Po chwili, z modlitewnego zamyślenia wyrwał mnie dźwięk dzwonu. Spojrzałem na zegarek, była 3.30. To klasztorna sygnaturka wzywała mnichów na poranną modlitwę…

(…)

Wyścig ze Słońcem, z Wiatrem, z Czasem…
Wskaźnik prędkości pokazywał coraz to nowe liczby: 110, 120, 140, 150… Słońce uciekało za horyzont. Wydawało mi się, że mogę je doścignąć. Razem z Wiatrem pobiec i złapać w dłonie jego gorące promienie.
Czas też uciekał. Nieuchronnie. On zawsze jest jak… jak powietrze, którego nie możesz skryć w dłoniach. Ciągle tylko ulatuje i ulatuje. Niezmordowany podróżnik i kuglarz. Śmieje się z nas, kiedy nie potrafimy go wykorzystać, rzuca nam kłody pod nogi, kiedy nie możemy zdążyć. Na mecie zawsze jest pierwszy.
Czas…