w barwach jesieni

Pomimo ciepłych skarpet czułem jak chłód zmraża mi stopy. Cóż za jesień tego lata! Znów pogoda zaskoczyła wszystkich, a chyba najbardziej mnie. I znów okazało się, że na taką okoliczność jestem nieprzygotowany.
Żeby jednak przezwyciężyć przygnębiające uczucie zimna przypomniałem sobie ciepłe lipcowe wieczory na Piazza del Commune w Asyżu. Siedziałem wtedy tak samo jak teraz. Tyle, że nie na stopniach miejskiej fontanny, lecz na skrawku pokrytej parkietem podłogi trzymając w ręku, już nie butelkę podłego włoskiego piwa, ale gorący kubek, pełen herbaty i malinowego soku.
Déjà vu! – Pomyślałem. Tylko sceneria jakoś nie ta…

Pokój wypełniało przytłumione światło. Lampa stojąca w rogu pomieszczenia oświetlała zaledwie małą jego część. Miałem wrażenie, że półmrok jeszcze bardziej potęguje uczucie chłodu. Jaskrawy kolor farby na pomalowanych ścianach wydawał się szary i posępny. Podobnie wszystkie przedmioty znajdujące się w mieszkaniu, rozpływając się w szarości traciły swój wyrazisty kształt. Na chwilę ogarnął mnie smutek. Przeszło mi przez głowę, że w świecie cieni można zatracić samego siebie. Kiedy krawędzie rzeczywistości przestają być jasne i klarowne, nic już nie jest tak bezpieczne i pewne.

Gorący herbatą kubek jednak przyjemnie rozgrzewał dłonie. Ściskałem go kurczowo i piłem powoli tak, by malinowe ciepło stopniowo rozchodziło się po całym ciele, aż w końcu dotrze do moich zmarzniętych stóp.
Chłód powoli zaczynał ustępować, a krew w żyłach coraz mocniej tętniła życiem.
Wieczór trwał, półmrok znikał, a świat… świat znów zdawał się nabierać barw.

mimo wszystko

Siedzieliśmy obaj, tzn. ja i Śliwa, na poddaszu naszej terapeutycznej filiałki. Był wczesny jeszcze poranek. Patrzyłem jak promienie wschodzącego słońca wpadając przez niewielkie okno w dachu, zapraszały palące się na ołtarzu świece do frywolnego tańca. Chwila jednak była zbyt poważna na frywolność. Za moment miała dziać się Eucharystia. Nie mniej jednak chciało mi się wstać i tańczyć z nimi. Do utraty tchu, do zapomnienia! Do świętego zmęczenia…

Królewskie Miasto przywitało nas chłodem i siąpiącym deszczem.
Moja nieroztropność kiedyś mnie naprawdę zgubi – pomyślałem. Znów zbierając w pośpiechu rzeczy zapomniałem zabrać ze sobą czapkę. Zatem kto nie ma w głowie, ten dalej w niej nic mieć nie będzie! Wiatr wywieje z niej resztki poplątanych myśli tak, że w końcu pozostanie pusta. Zaciągnąłem więc na głowę kaptur, żeby uchronić się przed zagrażającym mi bezmózgowiem. Chłód był rzeczywiście przejmujący, a padająca mżawka tylko potęgowała uczucie wdzierającej się do wnętrza organizmu wilgoci.
Spacerowaliśmy ulicami miasta gwarząc o życiu. Konkretnie o tym, jak w zmyślny sposób potrafi płatać figle. Niekiedy coś robisz, starasz się, nie szczędzisz swojego zaangażowania i energii, a wszystko dzieje się całkiem na odwrót. Albo kiedy indziej chcesz dobrze, a tymczasem wychodzi jak zwykle. Czasem ktoś się nawróci, a czasem po prostu odejdzie… Dlaczego tak jest? Może problem tkwi w nieustannym, często podświadomym szukaniu siebie? A może, jak mówił Forest, życie jest jak pudełko czekoladek? Nigdy nie masz pewności, jaka ci się trafi.
Takim sposobem dotarliśmy w końcu do parkingu, gdzie dwie godziny temu zostawiliśmy nasze auto.
– Jedziemy do domu! Mimo wszystko!
– Mimo wszystko… – Odparłem z nutą melancholii w głosie.

Dwa dni później siedziałem w swojej celi ze spuchniętą głową i kilogramem smarków w nosie.
Życie… – Pomyślałem. Najpierw je dostajesz, potem tracisz… a potem…, potem znów odzyskujesz… I tak w kółko, aż właściwy skrypt prawidłowo zapisze się w plikach mózgu.
Dobrze, że chociaż, kiedy ja odpuszczam, mimo wszystko, Pan Bóg nie daje za wygraną.
No właśnie. Mimo wszystko…

coś za coś

Spojrzałem na zegarek.
– Cholera! Na mnie już czas. Za chwilę będę musiał iść. Resztę dokończymy jutro, co?
– Jasne! I tak przecież sporo dziś zrobiliśmy. – Rzuciła z uśmiechem Anna.
Gorączkowo zacząłem porządkować rozrzucone na biurku papiery. Program do programów, harmonogram pracy do harmonogramów, długopisy, pieczątki i notesy do torby, klucze do kieszeni…

Pamiętam, że nigdy nie byłem dobry w utrzymywaniu porządku. Zresztą, do tej pory tak jest. Wyciągając książkę z biblioteczki nigdy nie odkładam jej na miejsce, zadrukowane listy papieru zamiast wyrzucić przekładam z miejsca na miejsce. Wyjęte z szafy ubrania często przerzucam to z łóżka na fotel, to z fotelu na podłogę. A kubki z niedopitą kawą dopiero pod koniec tygodnia ukradkiem, żeby nikt nie zobaczył, zanoszę do kuchni…
Co jakiś czas jednak wpadam w wir sprzątania. Zazwyczaj wtedy, kiedy moja pamięć operacyjna jest zawalona do tego stopnia, że w pokoju na nic nie ma już miejsca. Wtedy zaczyna się oczyszczanie biurka z niepotrzebnych rzeczy, odkurzanie, upychanie ubrań po szafkach. Ciągle też mam trudności z rozmieszczeniem swojego „ubóstwa”. Na niespełna 14 metrach kwadratowych mojej celi to naprawdę wielka sztuka. Wykorzystuję więc parapet, przykręcam do ścian dodatkowe półki, a tymczasowo niepotrzebne rzeczy układam na szafie. W ostatnim czasie kolejny kawałek wolnej jeszcze przestrzeni zajął kosz na bieliznę, który kupiłem w sklepie meblowym. Stawiając go obok biurka pomyślałem – coś za coś, wygoda za kolejny metr cennego miejsca.
Cóż! Taka jest część świata problemów dorosłego mnicha. Niekiedy myślę sobie, że może gdybym założył rodzinę domownicy bardziej mobilizowaliby mnie do systematyczności?

Spakowałem wszystkie rzeczy do torby i segregatorów i pożegnałem się z Anną. W końcu i tak najważniejsze jest to, że pomimo mojego zakręcenia robota wciąż idzie do przodu.

pewność niepewności

Siedziałem przy łóżku młodej jeszcze kobiety.
Niewielka sala, przytłumione światło i dolatujące z korytarza strzępy rozmów krzątających się pielęgniarek i salowych. Łzy w oczach, cichy szloch i milczenie. Przez chwilę wydało mi się, że ono mówi więcej, niż jakiekolwiek słowa.
– Deus, Pater misericordiarum… – Ściszonym głosem wypowiadałem słowa formuły rozgrzeszenia. Jak dobrze, że jest jeszcze Pan Bóg! Bez wiary w Jego obecność żadne cierpienie nie miałoby sensu.

Jakiś czas później, na korytarzu zaczepiła mnie jedna z pacjentek.
– Czy pamięta ksiądz tę młodą panią spod szóstki? –
– Tak, pamiętam. Spowiadałem ją kilka dni temu… Czy coś się stało? – Zapytałem nieco zaintrygowany.
– Już jej nie ma! Wczoraj odeszła…