tatrzański klasyk

O poranku poczułem jakby ktoś mi chlusnął wodą prosto w twarz. Morska bryza – pomyślałem. Ale nie! Nie może być! Przecież jesteśmy w górach. Spojrzałem w stronę wyjścia z koleby. Na zewnątrz szalała zawierucha. Mgła, deszcz i smagający nim we wszystkie strony wiatr. No tak, otwór pomiędzy skałami okazał się zbyt duży, by ochronić nas przed padającym deszczem. I jeszcze, na domiar złego, to właśnie ja spałem tuż przy wejściu.
Zacisnąłem zęby, żeby nie przekląć na głos, tylko półszeptem, by nie obudzić chłopaków. Rzuciłem okiem na swój śpiwór. Pomimo tego, że wieczorem przezornie owinąłem go folią NRC i tak z jednej strony był namoknięty.
Co za plucha! Szykowaliśmy się na całkiem przyzwoitą pogodę (sugerując się prognozą meteo dla baz NATO w Europie), a tymczasem wyszedł pospolity tatrzański klasyk.
Już trzeci dzień siedzieliśmy w kolebie pod ścianą, wyłażąc z niej tylko za potrzebą. I zamiast robienia użytku z sił we wspinaczce marnowaliśmy energię na omawianie strategii pt. co dalej?
Oczywiście nic z tego nie wyszło. Poza tym kończyło się jedzenie. W końcu spakowaliśmy plecaki i zeszli w dolinę, gdzie pogoda była bardziej przyjazna.
Wracając myślałem sobie, że po raz kolejny aura pokrzyżowała mi plany. Chociaż z drugiej strony może i w tym kryje się jakieś błogosławieństwo?
Przekonuję się, już po raz kolejny, że chęci i ambitne plany to zbyt mało. Potrzeba jeszcze pokory.