wpłynąłem na suchego przestwór oceanu…

Stojąc na krawędzi klifu wpatrywałem się w bezkresny przestwór oceanu, gdzie wóz nurza się w zieloność i jak łódka brodzi śród fali łąk szumiących, śród kwiatów powodzi…
Zawsze podziwiałem Mickiewicza za precyzję i plastyczność w opisywaniu wrażeń estetycznych. Pamiętam, że czytając jego utwory bez trudu mogłem wyobrazić sobie świat, który opisywał. Zobaczyć te szumiące łąki, powodzie kwiatów, burzan i zieloność; poczuć ich zapach i upoić zmysły. Chociaż wcale nie przepadałem za zajęciami z języka ojczystego. W szkole średniej język polski był przedmiotem, na który chodziłem bardzo niechętnie. Może dlatego, że nie szło mi najlepiej? Reszta klasy żartowała sobie ze mnie, że jestem ulubieńcem pani profesor ;) Zresztą, pani profesor, rzeczywiście może i mnie lubiła, jednak ja za nią nie przepadałem. Ale żeby zarobić na plus do oceny, zresztą, i tak już miernej, wypożyczałem z biblioteki szkolnej książki (pani profesor w przerwach pomiędzy nauczaniem była również bibliotekarką). Opłaciło się. Nie powiem, że nie. W efekcie zyskałem nie tylko plusa, plusika niewielkiego – ale ocenę, którą w ówczesnym nazewnictwie określano jako „państwową”. Nie wiem czy dziś też tak to się nazywa, bo od czasu ukończenia studiów w moim kapłańskim życiu ze szkołą właściwie niewiele miałem wspólnego. W każdym razie pamiętam, że wtedy cieszyłem się z tej oceny ogromnie bardzo!
Ale zostawmy szkołę.
Tak więc stojąc na krawędzi klifu, zachłyśnięty widokiem w pierwszej chwili pomyślałem właśnie o tych sonetach Mickiewicza, o Akermanie, Dniestrze, Krymie… Zaraz jednak przyszło otrzeźwienie. W dali przecież nie było żadnych łąk, zieloności ani burzanu, tylko błękitna, niczym nie zmącona, rozciągająca się aż po daleki horyzont, kryształowa tafla wody. I nie był to Dniestr, i nie widziałem też nigdzie twierdzy Akermanu…
Tak, widok rzeczywiście zapierał dech w piersiach. Wrażenie potęgował klif, który wznosił się ponad taflę wody na wysokość niemalże kilku pięter. Stałem zdumiony w zachwycie i osłupieniu. Przyroda naprawdę potrafi zwrócić na siebie uwagę! I wydaje się, że nie powinno być w tym nic nadzwyczajnego. A jednak!
Chociaż ktoś może powie – wielka mi tam rzecz, zwykły zbiornik wodny, albo zalew jakiś, a może bajoro ogromne, wielkie, potężne, bo drugiego brzegu nie widać. Pewnie tak. Jednak wśród morza betonu, gdzie nawet burzan nie rośnie (sic!), spalonych słońcem traw i dróg takich, że pożal się Boże! – każdy skrawek piękna osiąga wartość cenniejszą od złota. I tak też było tym razem. Cieszyłem się tą chwilą. I patrzyłem namiętnie w dal chcąc wchłonąć w siebie wszystko, co rejestrował wzrok.

Posługa za Granicą, na misjach, ma to do siebie, że daje możliwość zobaczenia ciekawych miejsc, poznania interesujących ludzi i zjedzenia smacznych (choć nie zawsze) potraw. Tyle tylko, że owa egzotyka dość szybko się kończy. Przychodzi wtedy moment doświadczenia misyjnej prozy dnia codziennego. Tak bardzo realnego przeżywania swoich pragnień, oczekiwań, namiętności, ale też i frustracji związanej z niemożliwością zrealizowania pomysłów, planów, inicjatyw. Życie uczy, że trzeba mieć w sobie dużo dystansu do samego siebie, do spotykanych ludzi i do otaczającego świata niekiedy do granic pełnego absurdu. Przede wszystkim jednak trzeba mieś w sobie wiarę i przekonanie, że Pan Bóg jest ponad doświadczeniem moich własnych słabości i ograniczeń. No i że ta misja, to nie jest wcale moja misja, tylko Jego plan na moje i innych zbawienie.

P.S.
Ta bezkresna przestrzeń oceanu to zbiornik retencyjny (największy na Ukrainie), znajdujący się kilkanaście kilometrów od miejsca, gdzie mieszkam. Na Dnieprze jest ich kilka. Przepiękna okolica, od prawdziwego Akermanu odległa jednak o jakieś 500 km.

trzymaj się muru, ale idź do chóru

O poranku obudził mnie ból w gardle. Przełykając ślinę miałem wrażenie, że przełykam zwinięty w kłębek kawałek drutu kolczastego. A niech to! Zakląłem srodze. Ledwo co, bo niespełna miesiąc temu wygrzebałem się z przeziębienia, a tu już nowe przychodzi. Jakby nie miało nic innego do roboty. Przypomniały mi się słowa mojego przyjaciela, który ciągle powtarzał, że w naszym wieku już czuje się wszystko i ręce i nogi i głowę i kręgosłup, a każde kolejne przeziębienie staje się coraz bardziej dotkliwe tak, że nie marudź. W końcu jeśli czujesz, to znaczy, że żyjesz!
Rzeczywiście jakoś tak chyba teraz trudniej… Choć po tylu latach powinienem być zdecydowanie bardziej odporny.
Wstałem z łóżka i zgodnie ze starym zakonnym porzekadłem „trzymaj się muru ale idź do chóru”, powlokłem się… do kuchni, gdzie Petro, jak raz, gniótł na stole ciasto na pierogi. Na myśl o smacznym obiedzie humor nieco mi się poprawił. Zaparzyłem herbatę z miodem, imbirem i cytryną, zgłosiłem telefonicznie w szkole językowej swoją niedyspozycję do nauki, połknąłem porcję medykamentów i wróciłem do swojej celi by z powrotem zagrzebać się w ciepłą pościel.

Leżąc, przyszła mi refleksja, że na wiele rzeczy, trudnych spraw, kłopotów życiowych wciąż odporny jestem, no dobra, może nie odporny, lecz póki co skutecznie sobie z nimi radzę. Ale gdy chodzi o choroby, niestety, czuję, że każda kolejna coraz więcej mnie kosztuje. Zdrowia oczywiście ;)

christian rescue service

Pojechałem do szpitala. W końcu. Po długiej przerwie. Z ciekawością nieskrywaną czy coś się zmieniło, czy ludzie wciąż ci sami, czy szpital stoi wciąż na swoim miejscu? Personel medyczny dzwonił kilka dni temu, bo znów brakuje pampersów, strzykawek i jakichś tam innych leków, na które Ministerstwo Zdrowia nie daje pieniędzy. A może jednak daje… tylko one rozchodzą się gdzieś, nie wiadomo gdzie? Tyle tajemnic w tym świecie, ukrytych, niewiadomych i przemilczanych. Chciałbym przestać się dziwić, buntować, sprzeciwiać… może wtedy miałbym w sobie więcej zrozumienia i akceptacji? Pytanie retoryczne, wiem, sam muszę sobie na nie odpowiedzieć. W każdym razie siostra Ela spakowała potrzebne środki higieny i medykamenty do wora, który teraz taszczyłem ze sobą.
Obraz szpitalnej rzeczywistości mocno różni się od tego, który znam, bo przecież przez wiele lat też byłem pracownikiem służby zdrowia. Standard pierwszy: pielęgniarka robi pacjentowi wkłucie nie używając lateksowych rękawiczek, podobnie jest kiedy pobiera krew do badania albo podłącza kroplówkę; standard drugi: pacjenci na niewielkiej elektrycznej kuchence gotują w sali szpitalnej zupę. Ładnie pachnie, komentuję. Jeszcze chwila i będzie gotowa, więc może spróbujesz? Dziękuję, mówię, innym razem, w domu też czeka na mnie obiad.

Samochód, jak zwykle, zostawiam na niewielkim parkingu obok szpitalnej kuchni. Jest ładna pogoda, promienie słońca nieśmiało przebijają się przez chmury. Temperatura powietrza sięga kilku stopni powyżej zera. Idąc chodnikiem wzdłuż budynku odczuwam delikatny powiew wiatru. Miło, kiedy nie trzeba chować twarzy przed mrozem i wichurą, otulać jej czym tylko się da. Zatrzymuję się na chwilę, odwracam w stronę Słońca i chwytam jego ciepłe promienie.

W szpitalu, oczywiście, życie dalej płynęło swoim rytmem. Powolnym lecz niemiłosiernie konsekwentnym, wprost do bólu. Dowiedziałem się, że zmarł Sasza, młody, niespełna trzydziestoletni mężczyzna, chory na narkomanię, AIDS i gruźlicę. Poza tym niektórych pacjentów przeniesiono do innych sal, a kilku wypisano do domu.
Zaniosłem do pokoju pielęgniarek pampersy i szpryce, wpadłem do znajomych pensjonariuszy i z lekarzem dyżurnym wymieniłem kilka uwag na temat pogody.
Odwiedziłem też Olę, która wcześniej przychodziła do nas na zupę i której kilka tygodni temu ścinałem włosy. Mieszkała na ulicy.

Idąc z powrotem w stronę parkingu znów próbowałem uchwycić ciepłe promienie Słońca. Z pewnością cała ta nasza Christian Rescue Service któregoś dnia utonie w bezkresnym oceanie ludzkich potrzeb…

jak prawie zostałem Ukraińcem

Hall urzędu zapełniony był tłumem interesantów. Ludzie kłębili się przed biurem, w którym składano wnioski o wyrobienie paszportu i jednocześnie wydawano nowe dokumenty. Przepychałem się powoli, starając się nikomu nie nadepnąć na odcisk. Długie kolejki nikomu nie służą, myślałem, generują tylko niepotrzebne napięcia. W takich sytuacjach naprawdę niewiele potrzeba, wystarczy chwila nieuwagi, jedno krzywe spojrzenie albo zbyteczne słowo i skandal gotowy.
Sprawy dotyczące cudzoziemców załatwiane były w oddzielnym gabinecie znajdującym się na lewo, w samym końcu korytarza. Ku mojemu zaskoczeniu okazało się, że tam kolejka jest całkiem niewielka. Określiłem więc swoje miejsce wśród stojących przed drzwiami petentów i usiadłem na krześle czekając na swoją kolej.

Z biura urzędu imigracyjnego w Połtawie wyszedłem dopiero po południu. Stałem w kolejce jako trzeci, więc wydawało mi się, że złożenie dokumentów nie potrwa długo. Tymczasem upłynęły niemalże całe wieki. Nic to, pomyślałem, ważne, że urzędniczka przyjęła moje dokumenty, że wszystko dobrze wypełniłem i że wśród i tak już sporej sterty papierów, które trzymałem w teczce niczego nie brakowało. Wychodząc na ulicę odetchnąłem z ulgą.

Jakiś czas później powtórnie wybrałem się do biura imigracyjnego w Połtawie. Tym razem jednak po odbiór dokumentu umożliwiającego mi legalny pobyt na Ukrainie. Przed gabinetem na końcu korytarza kolejki nie było wcale. Połtawianie tłoczyli się jedynie w hallu tam, gdzie przyjmowano wnioski i wydawano zagraniczne paszporty. Zapukałem do gabinetu i wszedłem do środka. Poproszono mnie o wypełnienie jeszcze jednego formularza i złożenie kilku podpisów. Wymieniliśmy uprzejmości i sprawa została pomyślnie załatwiona. Wyszedłem na korytarz trzymając w rękach nowiutki, świeży, pachnący jeszcze farbą drukarską ukraiński paszport ze zdjęciem, stwierdzający moją tożsamość i pozwalający mi na pełnoprawne przebywanie w tym kraju. Oglądałem go ze wszystkich stron, z przodu i z tyłu, kartka po kartce, sprawdzając poprawność moich danych osobowych. W pewnej chwili podeszła do mnie młoda dziewczyna. Skąd jesteś, zapytała. Z Polski. Właśnie dostałem poswidkę (tak nazywa się ten dokument), nie będę więc musiał kombinować i co trzy miesiące wyjeżdżać do kraju i takie tam. Miło. Sporo Ukraińców jeździ teraz do Polski do pracy, powiedziała, a co Ty tutaj robisz? Uśmiechnąłem się łobuzersko, przyjechałem, żeby zachować równowagę.