do you remember?

Następnego dnia znów byłem w podróży. Jadąc autem w pewnym momencie przyłapałem się na tym, że zamiast patrzeć na drogę bez przerwy wlepiałem wzrok w skrywające się za lasem pomarańczowe słońce. Czułem, że mani mnie sobą, zachęca, prowokuje. Jednak pozwalałem mu na to. Zresztą, tak naprawdę chciałem by mnie prowokowało. Patrzyłem jak chowa swój przedwieczorny blask za konarami wysokich drzew, a potem pokazuje go w całej pełni na otwartej przestrzeni łąk i pól.
– Boże, jakie to cudowne!
Wpatrując się w nie poczułem jak z uśpionych pokładów pamięci zaczęły powracać do mnie dawno zapomniane wspomnienia.
Powróciła jesień sprzed lat, ubrana w sukienkę z żółtobrązowych liści, strzępy rozmów prowadzonych do białego świtu i zapach listów (a może to były włosy?) upajających zmysły różą i jaśminem. Na moment przybyli nawet malowani święci rzucający ukradkowe spojrzenia spod tafli pociemniałego werniksu. Pamiętam, że uśmiechałem się do nich żartując, że może kiedyś i mnie ktoś tak namaluje. Zobaczyłem również łzy na twarzy spływające strugami po policzkach. Próbowałem sobie przypomnieć, co mówiły, co oznaczały. Szczęście, zachwyt? A może zwyczajnie, wyrażały tylko ludzki smutek i tęsknotę?
Zakręciło mi się w głowie. Mocniej więc chwyciłem rękoma kierownicę samochodu.
Powracając do zmysłów zastanowiło mnie skąd tyle wszystkiego dziś we mnie? Próbowałem poukładać w głowie minione wydarzenia.
Wieczór w kawiarni, środowe przedpołudnie spędzone na poważnych refleksjach o życiu i stara piosenka, której powtarzająca się jak refren fraza bębniła mi w uszach: czy pamiętasz?
– Tak, pamiętam! Wszystko dobrze pamiętam. – Odpowiedziałem w końcu. Bardziej jednak sobie samemu, niż komukolwiek.
Nacisnąłem mocniej pedał gazu, wrzuciłem kolejny bieg i pomknąłem dalej drogą przez malownicze wzgórza. Drogą do domu.

Dziś, kiedy to piszę, na głowę dodatkowo napływa fala przygnębienia i smutku. Wielokrotnie przejeżdżałem przez Smoleńsk. Od zjazdu z autostrady na Moskwę do Katynia jest zaledwie kilkanaście kilometrów… Na tej trasie również, kilka lat temu, zginął w wypadku mój przyjaciel. Śmierć, tragedię i ból może uspokoić jedynie świadomość miłosierdzia. Szczególnie dzisiaj.

bardziej

W godzinach szczytu w polskich miastach ulice bywają niemiłosiernie zatłoczone. Wąskie przejazdy, brak obwodnicy dla tych, co nie mają potrzeby wjeżdżać do miasta, sznury stojących na chodnikach aut z powodu braku parkingów i niekończące się roboty drogowe. Wjazd lub wyjazd z miasta staje się przez to niekiedy koszmarem. Irytujesz się oraz tracisz czas i pieniądze. Niektórzy jeszcze, zwłaszcza ci o niskim progu odporności na sytuacje graniczne wymyślają sobie nawzajem, jakby to właśnie ktoś z nich był winny temu, że nie można spokojnie przejechać przez miasto.
Jadąc powoli w ciągnącym się kilometry potoku samochodów czułem jak wzrasta mi ciśnienie. Jedynka – dwójka – hamulec; jedynka – dwójka – hamulec. Bez przerwy spoglądałem na zegarek, majstrowałem przy odtwarzaczu CD, grzebałem w leżącej na siedzeniu obok torbie.
– Tylko spokojnie. Nie denerwuj się. Złość niczego dobrego ci nie przyniesie. – Powtarzałem sobie pomiędzy jedną stacją radiową a drugą. – Wyluzuj, bracie! Nie dojedziesz za godzinę, to dojedziesz za dwie, albo trzy. Najważniejsze, że jedziesz. Powoli, jednak wciąż do przodu!
Rzeczywiście, głowa miała rację. Emocje jednak nie nadążały za myśleniem, ale nie pozostawały też zbytnio w tyle.
– Będzie dobrze! – Pomyślałem i wrzuciłem trójkę, bo nagle na drodze zrobiło się nieco luźniej.
Żeby uspokoić serce przypomniałem sobie miniony wieczór spędzony w miłym towarzystwie w jednej z kawiarni przy Brackiej. Siedząc nad kubkiem gorącej herbaty naprzeciw młodej osoby słuchałem jej opowieści o życiu. Musiałem wówczas stracić poczucie czasu, bo kiedy mimochodem spojrzałem na zegarek zauważyłem, że jest już dobrze po dziesiątej.
– Nieźle, bracie! Zatraciłeś się w spotkaniu. – Pomyślałem. – Zresztą, przecież fascynują cię ludzie. Nic nowego, zawsze tak miałeś.
Teraz próbowałem odgrzebać w pamięci momenty podobne do tego z wczoraj. Naturalność, prostota, bezpretensjonalność… Dawno ich nie było… Zresztą, przecież rzadko w ogóle z kimkolwiek się spotykam, a tym bardziej gdziekolwiek wychodzę. Moje życie wiruje wokół posług w kościele, pracy w poradni i hostelu oraz poniedziałkowo – wtorkowych analiz na tarasie terapeutycznej filiałki.
Życie… Choć jesteś szare i monotonne, to jednak masz w sobie blask. Chciałoby się więc czegoś bardziej.

bracie, ja mam kazanie na każdą okazję!

Mrużąc oczy wpatrywałem się w jaskrawe światło lampy.
– Rekolekcje… – Myślałem. – Dwa tygodnie napiętej pracy. W sumie 5 serii. W dwóch powinienem wziąć udział, a kolejne trzy muszę sam poprowadzić.
Moje myśli wirowały wokół nich niczym ćma wokół żarówki. Szukałem jakiegoś klucza, koncepcji, tematu, którego mógłbym się uczepić.
Zasadniczo nauki rekolekcyjne powinny dotyczyć refleksji o Panu Jezusie. Pomyślałem jednak, że to zbyt duży kwantyfikator. Niemalże worek, do którego można wrzucić wszystko. A skoro wszystko, to z pewnością dla słuchaczy niewiele z takich rozważań wyniknie. Jednym uchem wlecą, po czym zaraz się ulotnią tak, że po paru chwilach nie będzie po nich śladu. Potrzebowałem jakiegoś konkretu.
Nagle przypomniało mi się jak kiedyś, będąc na ostatnim kursie w seminarium nie mogłem pojąć, jak wychodząc na ambonę nieprzygotowanym można mówić bez końca? W prawdzie o wszystkim i o niczym, ale jednak bez końca. Nie mieściło mi się to w głowie, dopóki sam tego nie doświadczyłem. Znajdując się w podobnej sytuacji byłem zmuszony komentować fragment Ewangelii. Co rusz wlatywały mi do głowy nowe wątki. Każdy wydawał się być ważny, nad każdym chciałem się chwilę zatrzymać. Rzeczywiście w ten sposób mogłem mówić bez przerwy, tyle tylko, że z moich rozważań niewielki był pożytek…
– No tak, zasoby… – Westchnąłem. – Jeśli je masz, powinieneś poradzić sobie w każdej sytuacji.

Kiedyś byłem świadkiem zdarzenia, kiedy to podczas liturgii diakon przeczytał inny fragment Ewangelii, niż było trzeba. Patrzyłem na kaznodzieję. Był nieco zaskoczony i delikatnie zbity z tropu, ale umiejętnie potrafił wybrnąć z sytuacji.
W zakrystii po Mszy diakon tłumaczył:
– Ojcze, przepraszam za to zamieszanie. Pomyliły mi się kartki i opacznie przeczytałem inny fragment…
– Nie przejmuj się, bracie! Ja mam kazanie na każdą okazję!

kiedy wszystko może się zdarzyć

Pamiętam dobrze czas pobytu w seminarium. Sześć długich, jak ruski rok lat. Nauka, formacja, praktyki duszpasterskie. Niekiedy wydawało mi się, że czas ciągnie się w nieskończoność. Z tym większą więc niecierpliwością oczekiwałem jego końca. Między wierszami moich refleksji ciągle przewijała się jednak myśl o tym, co będzie, kiedy wreszcie stąd wyjdę? Z czym, oprócz tacy, pójdę do ludzi? Co w zamian mogę im zaoferować?
W rzeczywistości jednak moje życie potoczyło się w kierunku, który wówczas był poza moimi najśmielszymi wyobrażeniami. Jedne obawy zniknęły, a na ich miejsce przyszły inne. Raz przerażało mnie poczucie odpowiedzialności za sprawy, którymi się zajmowałem, a innym razem, chcąc dodać życiu pikanterii angażowałem się w niekonwencjonalne inicjatywy i próbowałem realizować swoje zwariowane pomysły. Pamiętam chwile, kiedy robiłem wszystko, żeby nie stać w miejscu. Zwykle sporo mnie to kosztowało. Raz musiałem przełknąć niezbyt smaczne owoce, a niekiedy po prostu smakowałem poczucie sukcesu i ulgi.
Myślę, że teraz też tak jest. Zresztą, mam tak, że nuda na krótką chwilę jest dobra, ale na dłuższą zabija. Przygnębia, wpycha w poczucie bezsensu i beznadziei. Przyłapuję się więc na tym, że od czasu do czasu angażuję się w sprawy, które niczego dobrego w moje życie nie wnoszą. Wielokrotnie zastanawiałem się, dlaczego tak jest? O racjonalną odpowiedź trudno.
Ktoś może zapyta:
– Dlaczego więc bijesz się młotkiem w głowę?
– Bo fajne jest uczucie, kiedy przestaję.