pocztówka z podróży

Spoglądałem na przepływający za oknem krajobraz. Pola, łąki, domy, lasy, pola… Od dobrych kilku godzin wciąż to samo. Miałem wrażenie, że wszystko zlewa się w jeden rozciągły pejzaż, szarością malowany. Tysiącem jej odcieni. Niby różniących się od siebie natężeniem barwy, ale i tak połączonych w pozbawioną blasku szaroburość. Nagle przypomniałem sobie, że przecież zabrałem na drogę zestaw podróżny składający się z napojów procentowych i jakiegoś tam jedzenia. Jeszcze raz rzuciłem okiem na jego zawartość i uśmiechnąłem się do samego siebie. Z pewnością pomoże mi przetrwać kolejne godziny i noc najbliższą. Chociaż wcale nie było najgorzej. Pomijając oczywiście przygnębiają aurę za oknem i uporczywie wbijający się do głowy monotonny stukot kół pociągu. Miła obsługa konduktorów, sympatyczne towarzystwo na okolicznych kojkach, czysta pościel i możliwość zamówienia czegoś do picia dawały nadzieję na spokojne przeżycie tej podróży.

Miasto przywitało nas deszczem i śniegiem. Wychodząc z hali dworcowej na ulicę mocniej naciągnąłem na głowę kaptur. Znów ta szaroburość. I na domiar złego mokra jeszcze. Pobiegliśmy więc szybko na pobliski postój taksówek.

Z tej podróży przypomina mi się jeszcze chwila jedna… może nawet dwie. Spędzone w palarni kawy przy lwowskim rynku i w pewnej księgarni w śródmieściu. Tak myślę sobie, że dobrze jest zachowywać w pamięci to, co daje przyjemne emocje. Smaki, zapachy, obrazy, czy zapierające dech w piersiach wrażenia. Pamiętam, jak kiedyś, dawno temu, pracując z kolegą w jednym z centrów turystycznych przy obsłudze parku linowego spotkałem osobę, która powiedziała, że kolekcjonuje wrażenia. Zapamiętałem jej słowa.

punkt oparcia

– Bardzo dobra siekiera! – Usłyszałem, kiedy po raz kolejny zamierzałem zamachnąć się toporem. – Z taką to pewnie żadne rąbanie nie straszne!
– Ta…, rzeczywiście dobra! – Odpowiedziałem ocierając pot z czoła. – Ale i tak trzeba się nią porządnie namachać.
Było gorąco. Początek października, a temperatura powietrza wciąż dochodziła do 30 stopni Celsjusza. Kilkukilogramowy kolun, który trzymałem w rękach (miejscowi tak nazywają siekierę do rozbijania grubych klocków drewna) wymagał sporej siły i zręczności. Ale dawałem sobie radę. Początki może były nieco trudne. Bolące mięśnie, odciski na dłoniach i powbijane w skórę drzazgi. Jednak stosunkowo szybko udało mi się opanować sztukę polegającą na tym, by dużo zrobić a wcale się nie narobić.
Spojrzałem na leżącą przede mną pryzmę porąbanego już drewna i na tę obok, jeszcze większą, która czekała na swoją kolejkę. Zejdzie mi z tym pewnie do późnej jesieni. Zresztą, nie ma pośpiechu. Drewna na nadchodzący sezon grzewczy jest pod dostatkiem, a to i tak, kiedy zwiozę do szopy będzie leżało do następnego roku.

Kilka dni temu, podczas prac porządkowych na podwórku pomyślałem sobie, że odpoczywam. Że właściwie niczego nie muszę. Że wszystko, co robię – chcę robić. Wiem, że wywrócone do góry nogami życie i tak będzie wymagało nowego punktu oparcia. Jednak póki co – kolun wystarcza.