trzymaj się muru, ale idź do chóru

O poranku obudził mnie ból w gardle. Przełykając ślinę miałem wrażenie, że przełykam zwinięty w kłębek kawałek drutu kolczastego. A niech to! Zakląłem srodze. Ledwo co, bo niespełna miesiąc temu wygrzebałem się z przeziębienia, a tu już nowe przychodzi. Jakby nie miało nic innego do roboty. Przypomniały mi się słowa mojego przyjaciela, który ciągle powtarzał, że w naszym wieku już czuje się wszystko i ręce i nogi i głowę i kręgosłup, a każde kolejne przeziębienie staje się coraz bardziej dotkliwe tak, że nie marudź. W końcu jeśli czujesz, to znaczy, że żyjesz!
Rzeczywiście jakoś tak chyba teraz trudniej… Choć po tylu latach powinienem być zdecydowanie bardziej odporny.
Wstałem z łóżka i zgodnie ze starym zakonnym porzekadłem „trzymaj się muru ale idź do chóru”, powlokłem się… do kuchni, gdzie Petro, jak raz, gniótł na stole ciasto na pierogi. Na myśl o smacznym obiedzie humor nieco mi się poprawił. Zaparzyłem herbatę z miodem, imbirem i cytryną, zgłosiłem telefonicznie w szkole językowej swoją niedyspozycję do nauki, połknąłem porcję medykamentów i wróciłem do swojej celi by z powrotem zagrzebać się w ciepłą pościel.

Leżąc, przyszła mi refleksja, że na wiele rzeczy, trudnych spraw, kłopotów życiowych wciąż odporny jestem, no dobra, może nie odporny, lecz póki co skutecznie sobie z nimi radzę. Ale gdy chodzi o choroby, niestety, czuję, że każda kolejna coraz więcej mnie kosztuje. Zdrowia oczywiście ;)

christian rescue service

Pojechałem do szpitala. W końcu. Po długiej przerwie. Z ciekawością nieskrywaną czy coś się zmieniło, czy ludzie wciąż ci sami, czy szpital stoi wciąż na swoim miejscu? Personel medyczny dzwonił kilka dni temu, bo znów brakuje pampersów, strzykawek i jakichś tam innych leków, na które Ministerstwo Zdrowia nie daje pieniędzy. A może jednak daje… tylko one rozchodzą się gdzieś, nie wiadomo gdzie? Tyle tajemnic w tym świecie, ukrytych, niewiadomych i przemilczanych. Chciałbym przestać się dziwić, buntować, sprzeciwiać… może wtedy miałbym w sobie więcej zrozumienia i akceptacji? Pytanie retoryczne, wiem, sam muszę sobie na nie odpowiedzieć. W każdym razie siostra Ela spakowała potrzebne środki higieny i medykamenty do wora, który teraz taszczyłem ze sobą.
Obraz szpitalnej rzeczywistości mocno różni się od tego, który znam, bo przecież przez wiele lat też byłem pracownikiem służby zdrowia. Standard pierwszy: pielęgniarka robi pacjentowi wkłucie nie używając lateksowych rękawiczek, podobnie jest kiedy pobiera krew do badania albo podłącza kroplówkę; standard drugi: pacjenci na niewielkiej elektrycznej kuchence gotują w sali szpitalnej zupę. Ładnie pachnie, komentuję. Jeszcze chwila i będzie gotowa, więc może spróbujesz? Dziękuję, mówię, innym razem, w domu też czeka na mnie obiad.

Samochód, jak zwykle, zostawiam na niewielkim parkingu obok szpitalnej kuchni. Jest ładna pogoda, promienie słońca nieśmiało przebijają się przez chmury. Temperatura powietrza sięga kilku stopni powyżej zera. Idąc chodnikiem wzdłuż budynku odczuwam delikatny powiew wiatru. Miło, kiedy nie trzeba chować twarzy przed mrozem i wichurą, otulać jej czym tylko się da. Zatrzymuję się na chwilę, odwracam w stronę Słońca i chwytam jego ciepłe promienie.

W szpitalu, oczywiście, życie dalej płynęło swoim rytmem. Powolnym lecz niemiłosiernie konsekwentnym, wprost do bólu. Dowiedziałem się, że zmarł Sasza, młody, niespełna trzydziestoletni mężczyzna, chory na narkomanię, AIDS i gruźlicę. Poza tym niektórych pacjentów przeniesiono do innych sal, a kilku wypisano do domu.
Zaniosłem do pokoju pielęgniarek pampersy i szpryce, wpadłem do znajomych pensjonariuszy i z lekarzem dyżurnym wymieniłem kilka uwag na temat pogody.
Odwiedziłem też Olę, która wcześniej przychodziła do nas na zupę i której kilka tygodni temu ścinałem włosy. Mieszkała na ulicy.

Idąc z powrotem w stronę parkingu znów próbowałem uchwycić ciepłe promienie Słońca. Z pewnością cała ta nasza Christian Rescue Service któregoś dnia utonie w bezkresnym oceanie ludzkich potrzeb…

jak prawie zostałem Ukraińcem

Hall urzędu zapełniony był tłumem interesantów. Ludzie kłębili się przed biurem, w którym składano wnioski o wyrobienie paszportu i jednocześnie wydawano nowe dokumenty. Przepychałem się powoli, starając się nikomu nie nadepnąć na odcisk. Długie kolejki nikomu nie służą, myślałem, generują tylko niepotrzebne napięcia. W takich sytuacjach naprawdę niewiele potrzeba, wystarczy chwila nieuwagi, jedno krzywe spojrzenie albo zbyteczne słowo i skandal gotowy.
Sprawy dotyczące cudzoziemców załatwiane były w oddzielnym gabinecie znajdującym się na lewo, w samym końcu korytarza. Ku mojemu zaskoczeniu okazało się, że tam kolejka jest całkiem niewielka. Określiłem więc swoje miejsce wśród stojących przed drzwiami petentów i usiadłem na krześle czekając na swoją kolej.

Z biura urzędu imigracyjnego w Połtawie wyszedłem dopiero po południu. Stałem w kolejce jako trzeci, więc wydawało mi się, że złożenie dokumentów nie potrwa długo. Tymczasem upłynęły niemalże całe wieki. Nic to, pomyślałem, ważne, że urzędniczka przyjęła moje dokumenty, że wszystko dobrze wypełniłem i że wśród i tak już sporej sterty papierów, które trzymałem w teczce niczego nie brakowało. Wychodząc na ulicę odetchnąłem z ulgą.

Jakiś czas później powtórnie wybrałem się do biura imigracyjnego w Połtawie. Tym razem jednak po odbiór dokumentu umożliwiającego mi legalny pobyt na Ukrainie. Przed gabinetem na końcu korytarza kolejki nie było wcale. Połtawianie tłoczyli się jedynie w hallu tam, gdzie przyjmowano wnioski i wydawano zagraniczne paszporty. Zapukałem do gabinetu i wszedłem do środka. Poproszono mnie o wypełnienie jeszcze jednego formularza i złożenie kilku podpisów. Wymieniliśmy uprzejmości i sprawa została pomyślnie załatwiona. Wyszedłem na korytarz trzymając w rękach nowiutki, świeży, pachnący jeszcze farbą drukarską ukraiński paszport ze zdjęciem, stwierdzający moją tożsamość i pozwalający mi na pełnoprawne przebywanie w tym kraju. Oglądałem go ze wszystkich stron, z przodu i z tyłu, kartka po kartce, sprawdzając poprawność moich danych osobowych. W pewnej chwili podeszła do mnie młoda dziewczyna. Skąd jesteś, zapytała. Z Polski. Właśnie dostałem poswidkę (tak nazywa się ten dokument), nie będę więc musiał kombinować i co trzy miesiące wyjeżdżać do kraju i takie tam. Miło. Sporo Ukraińców jeździ teraz do Polski do pracy, powiedziała, a co Ty tutaj robisz? Uśmiechnąłem się łobuzersko, przyjechałem, żeby zachować równowagę.

święta Rodzina

Siedząc naprzeciw szopki wpatrywałem się w płomień świecy. To Betlejemskie Światełko Pokoju, które przynieśli nam miejscowi skauci. Z pewnością po to, by włączyć nas w ten ogólnoświatowy łańcuch otwartych serc płonących nie tyle bezbronnym ogniem, ile pokojem i miłością, zwłaszcza tu, na tym objętym zbrojnym konfliktem Wschodzie Europy. Przekazaniu Światełka towarzyszyła wspaniała oprawa. Wszyscy skauci ubrani byli w porządnie wykrochmalone jasnozielone mundury, stali na baczność w równym szeregu i przy akompaniamencie gitary śpiewali bożonarodzeniowe pieśni. Starszy zastępu, Wołodymyr, trzymając w drżących dłoniach lampion ze świętym płomieniem podszedł do ołtarza i uroczyście wręczył go bratu proboszczowi. Chwila była podniosła. Nasza klasztorna kaplica ledwo co mieściła zgromadzonych. Potem zrobiło się gwarno. Śpiew trwał nadal, pobożne rozmowy także i spotkanie przy herbacie, kawie i ciastkach.
Gwar teraz jednak już ucichł. Wszyscy rozeszli się do swoich domów. Pasterka się skończyła, zbawienie zeszło na ziemię i Bóg się narodził. Cicho i niepostrzeżenie. Taki ludzki, zwyczajny i prosty…

Kaplica była pusta. Siedziałem naprzeciw tego świętego płomienia i przyglądałem się jak tańczył na twarzach Świętej Rodziny, pasterzy i figurek bydła, które postawiłem w szopce. Pyzaty mały Jezus podnosząc do góry swoje drobne rączki uśmiechał się dobrodusznie. Dobrze, że jesteś. – Mówił. – Ten świat potrzebuje twojej obecności. Twoich rąk, czasu i zaangażowania. Wszyscy jesteście mu potrzebni.
Nagle zrobiło mi się smutno. Pomyślałem o tych, których zostawiłem tam, za Rzeką, po drugiej stronie Dniepru, daleko. Nie lubię w sobie tego, że z upływem lat coraz bardziej ckliwy się staję. I wrażliwy i sentymentalny. No cóż, odległe szerokości i długości geograficzne, odmienne kultury i mentalności niemal zawsze powodują we mnie tęsknotę za tym, co bez względu na oddalenie wciąż jest bliskie sercu. Tak też było i tym razem.

Bóg był jednak najbardziej bliski. Taki… na wyciągnięcie ręki. I w Nim byli wszyscy. I ucieszyłem się z tego, że w końcu poczułem na zmarzniętym policzku Jego ciepły oddech. Wstałem z zimnej posadzki i pobiegłem do Świętej Rodziny dalej świętować Jego narodziny.