trzymaj się muru, ale idź do chóru
O poranku obudził mnie ból w gardle. Przełykając ślinę miałem wrażenie, że przełykam zwinięty w kłębek kawałek drutu kolczastego. A niech to! Zakląłem srodze. Ledwo co, bo niespełna miesiąc temu wygrzebałem się z przeziębienia, a tu już nowe przychodzi. Jakby nie miało nic innego do roboty. Przypomniały mi się słowa mojego przyjaciela, który ciągle powtarzał, że w naszym wieku już czuje się wszystko i ręce i nogi i głowę i kręgosłup, a każde kolejne przeziębienie staje się coraz bardziej dotkliwe tak, że nie marudź. W końcu jeśli czujesz, to znaczy, że żyjesz!
Rzeczywiście jakoś tak chyba teraz trudniej… Choć po tylu latach powinienem być zdecydowanie bardziej odporny.
Wstałem z łóżka i zgodnie ze starym zakonnym porzekadłem „trzymaj się muru ale idź do chóru”, powlokłem się… do kuchni, gdzie Petro, jak raz, gniótł na stole ciasto na pierogi. Na myśl o smacznym obiedzie humor nieco mi się poprawił. Zaparzyłem herbatę z miodem, imbirem i cytryną, zgłosiłem telefonicznie w szkole językowej swoją niedyspozycję do nauki, połknąłem porcję medykamentów i wróciłem do swojej celi by z powrotem zagrzebać się w ciepłą pościel.
Leżąc, przyszła mi refleksja, że na wiele rzeczy, trudnych spraw, kłopotów życiowych wciąż odporny jestem, no dobra, może nie odporny, lecz póki co skutecznie sobie z nimi radzę. Ale gdy chodzi o choroby, niestety, czuję, że każda kolejna coraz więcej mnie kosztuje. Zdrowia oczywiście ;)